- Sytuacja jest ciężka - lekarz poprawił okrągłe druciane okulary - Mieliśmy pewne wątpliwości, ale krwioplucie wskazuje jednoznacznie na gruźlicę chłopcze. Masz kogoś, kto by się tobą zajął? - medyk kontynuował spokojnym, monotonnym tonem. Tomek chłonął każde słowo prawie wstrzymując oddech.
Spod stóp Kai z każdym krokiem toczyły się w dół stoku górskiego małe, drobne wapienne kamyczki. Ścieżka wiodąca na najwyższy ze szczytów górskich położonych nad jeziorem Melar usłana była tymi drobinami, które utrudniały nieco mozolną i tak wspinaczkę. Podróż odbywała się raczej w milczeniu.
Tomek szurał bezwiednie nogami o gliniastą powierzchnię podwórza. Gościnny dom Józefa objawił mu całkowicie tajemnicę ich obecności w tej krainie. Mama Józefa poprosiła Kaję o pomoc przy zbieraniu lawendy, która to roślina wykorzystywana tu była do tworzenia bardzo przyjemnych kompozycji zapachowych. Sam Józef odprowadzał panią Gritty do leżącego po sąsiedzku, lecz nieco dalej od rzeki domu. Pastor został póki co w domu Józefa, gdyż - jak twierdził - musiał załatwić pewną pilną sprawę z tatą Józefa. Po pożegnaniu żony udał się do stojącej po przeciwnej stronie podwórza nieco pochylonej już szopy lub raczej - z uwagi na jej wielkość - sporej stodoły. Omijając niewielkie błotniste kałuże mrugnął okiem do Tomka nakazując mu zaczekać przed wejściem do domu na pana Włodzimierza, czyli tatę Józefa.
Daleki odgłos uderzeń metalowych elementów jakiejś wielkiej machiny stawał się coraz bardziej wyraźny. Ciemność przed oczami nie pozwalała odkryć tajemniczego źródła tego hałasu, jednak powtarzające się wciąż dźwięki stawały się coraz bardziej głośne. Stopniowo wracała pamięć. Pod palcami czuć było miły, aczkolwiek nieco szorstki materiał. Miło pachniał. Jakoś tak - można by powiedzieć - domowo.
Wilhelma ogarniała coraz większa wściekłość. Jakimś dziwnym trafem Krzysztof zmienił zdanie i nie chciał być mu posłuszny. Dotąd dawał się traktować niczym dziecięca zabawka. Można było mu powiedzieć cokolwiek, a on to wykonywał. Był nic nie znaczącą, śmieszną marionetką. Można było z nim zrobić wszystko.
Samolot przechylał się raz po raz to na lewe, to na prawe skrzydło niknąc w potoku słonecznego blasku spływającego na starą wędzarnię. - To Włodek – stwierdziła rezolutnie mama Józefa. - Skąd pani wie? – spytała Kaja spoglądając wciąż za niknącą na słonecznym okręgu plamką. - Zawsze stara się przelecieć nad naszymi wzgórzami, a tych kilka machnięć skrzydłami to pozdrowienie dla żony – kobieta uśmiechnęła się, a w tym uśmiechu tkwiła pewna stałość i pewność tak bardzo pożądana w ziemskich małżeństwach i rodzinach. - Pan Włodzimierz poleciał do Iraju w sprawie naszego taty? - Kochanie, na to będzie jeszcze czas – mama Józefa mówiła te słowa jakby nie troszcząc się zbytnio o to jak zareaguje na nie dziewczyna. Po kilku chwilach spojrzała mimowolnie na Kaję i zauważyła smutek, który zagościł na jej twarzy.
5Wiklinowy kosz powoli wypełniał się kwiatami lawendy. Lekki chłód docierający powoli od strony rzeki wypychał przesycone zapachem kwiatów ciepłe powietrze. Szczyt wzgórza na którym znajdowała się lawendowa plantacja rodziców Józefa iskrzył się jeszcze ostatnimi promieniami słońca, ale na zacienionych zboczach czuć było już dotkliwie nadchodzącą noc.
Charakterystyczny biało - czarny wzór na grzbiecie żmij co chwila przemykał między zaroślami. Krzysztofowi zdarzyło się już kilkakrotnie cofnąć nogę w obawie nadepnięcia tego gada obficie występującego na leśnych mokradłach. Martwy las został dawno w tyle. Teren obniżał się.
Cisza w prezbiterium zdawała się trwać wieczność. Przeistoczone wino i chleb zostały złożone w ofierze niczym baranek. Światło słoneczne powoli przetaczało się po wnętrzu świątyni. Czerwień, zieleń i żółć które składały się na monumentalne witraże muskały biel trzech ołtarzowych obrusów. Tak bardzo przywodziły na myśl blask całunów w które okryty był Chrystus, a które pozostały puste po powstaniu z martwych.
Dochodziło południe. Wóz, którym pani Gritty zmierzała z Iraju do swojego domu nad Wisłą powoli pokonywał nieco wyboistą drogę obsypaną drobnym, jasnym piaskiem. Koń stąpał rytmicznie, ale niezbyt szybko. Wydawało się, że razem z kobietą podziwia otaczające drogę łąki. O pół godziny jazdy w stronę rzeki droga rozgałęziała się. Schodząc nieco poniżej tej równiny można było dojechać aż do stacji kolejowej skąd regularne połączenie kierowało podróżnych albo do samego miasta, albo w przeciwną stronę - do portu Reefcool. Pani Gritty planowała jednak pozostać na miejscu i wybrać na rozstaju prawą drogę, którą tak często przemierzały razem z matką Józefa kierując się w stronę ich domów.