Opowieści pani Gritty

Rozdział 29. Oblężenie (Opowieści pani Gritty)

dodane 16:35

Dziewczyna nie odwracała głowy. Skupiona na szalonym pędzie jazdy starała się nie zwracać uwagi na nadciągające wojska nieprzyjaciela. Do obozu krzyżaków pozostał może niecały kilometr. Biało - czerwona szachownica dumnie powiewała nad ruinami. Pomimo tego niewielkiego dystansu klacz słabła z każdą chwilą. Dawało to przewagę pogoni. I rzeczywiście po chwili zarówno z lewej jak i z prawej strony zrównali się z nią pierwsi wojownicy wysłani z Seboim.

Dziewczyna nie odwracała głowy. Skupiona na szalonym pędzie jazdy starała się nie zwracać uwagi na nadciągające wojska nieprzyjaciela. Do obozu krzyżaków pozostał może niecały kilometr. Biało - czerwona szachownica dumnie powiewała nad ruinami. Pomimo tego niewielkiego dystansu klacz słabła z każdą chwilą. Dawało to przewagę pogoni. I rzeczywiście po chwili zarówno z lewej jak i z prawej strony zrównali się z nią pierwsi wojownicy wysłani z Seboim.

- Stać! Stój! W imieniu księcia Ladona zatrzymaj się! - rycerz z prawej strony zbliżał się coraz bardziej. Kaja zaczęła dostrzegać jego ciemne, piwne oczy. Pod naporem jeźdźca dziewczyna skierowała swoją klacz nieco w lewo. Z dużą prędkością zbliżali się już do karłowatych krzewów porastających pobocze drogi od strony traktu. Kaja poderwała klacz do skoku. W tym momencie obok dziewczyny przemknęła ze świstem strzała wypuszczona przez jeźdźca z lewej strony. Kaja odbiła ponownie na środek drogi, jednak klamra zaciskała się coraz ściślej nie pozostawiając jej zbyt wiele pola do manewru.

- Ostatni raz mówię ci, zatrzymaj się! - ciemnooki jeździec był już bardzo blisko. Kaja nie zwracała jednak na niego uwagi próbując wykrzesać z klaczy ostatnie resztki sił. Kolejna strzała pomknęła w kierunku uciekinierki. Klacz zarżała padając wprost przed siebie. Wyrzucona w powietrze dziewczyna krzyknęła. Upadła na drogę w odległości kilkuset metrów od ruin.

Obaj wojownicy momentalnie zatrzymali się. Zeskoczyli z koni i podeszli do leżącej na drodze. Ciemnooki przesunął ją na bok.

- Oddycha, będzie żyć. Zabieramy ją spowrotem do Ladona.

Drugi z jeźdźców podszedł do dyszącej, rannej klaczy. Z ogromną siłą wyciągnął z ciała swoją strzałę chowając ją w kołczanie. Koń na chwilę podniósł łeb charcząc głośno. Łucznik wyciągnął niewielki miecz dobijając zwierzę.

***

Pastor pomimo szybkiego tempa jazdy miał strapioną minę.

- Mam niejasne przeczucie, że powinniśmy być już na miejscu - pan Gritty odwrócił głowę spoglądając na jadącego za nim Roberta.

- Wszystko ma swój czas - odparł z kolei towarzysz podróży - Pamiętasz? Gdy przyjechałeś po mnie byłem już po setkach rozmów z Ladonem. Ciągle mnie przekonywał, że Niebo jest tylko wymysłem głupców, sposobem na trwanie w nieświadomości. Gdybym zbyt wcześnie przedostał się na drugą stronę rzeki nie byłbym tam szczęśliwy i wróciłbym spowrotem do Ladona. A tak odkryłem że nauka, że wiedza o świecie ma swoje wypełnienie w Jerozolimie. Skoro dopiero wczoraj otrzymaliśmy wiadomość o walce koło ruin, to znaczy że dopiero teraz powinniśmy się tam znaleźć.

- Wiesz co Robercie, masz rację. Herman i jego ludzie z pewnością są zajęci budową umocnień na wypadek nieprzewidzianych okoliczności.

Podróżnicy minęłi parów i skierowali się ścieżką ku traktowi dzielącemu dawniej niebo od piekła. Drzewa rosły tu zdecydowanie rzadziej niż w czasach gdy dróżką tą uciekali w stronę Seboim Anna z Adamem. Minęła może godzina i zza drzew wyłoniły się wapienne skały okalające od północy ruiny dawnego domu Ladona.

- Zobacz Robercie. Nasi rycerze rzeczywiście nieźle się wyszkolili odbudowując zamek w Castrum Eve. Przecież ta chałupka to była nędzna ruina, a teraz?

Robert zeskoczył z konia. Sprawiło mu to ulgę, gdyż niezbyt lubił konną jazdę. Ponadto ciężki plecak, czy raczej worek nie pozwalał łatwo zachowywać równowagi.

- Co ty tam dźwigasz? - pastor z zaciekawieniem próbował zajrzeć do torby fizyka.

- Zawsze coś się może przydać - Robert zaśmiał się chwytając w jedną dłoń worek, a w drugą uzdę swojego konia - śpieszyło ci się, więc chodźmy.

Pastor i fizyk dotarli do traktu. Domek wyglądał na opuszczony. Tylko z jego wnętrza dochodziły odgłosy świadczące o intensywnej pracy poddanych Hermana. Jednak nie budynek zwrócił uwagę przybyszów. Skąpana dotąd w mgle nizina Siddim była obecnie odsłonięta. Jak na dłoni widać było zarówno miasto Seboim jak i prowadzącą ku niemu drogę. Jedynie u samej ziemi kłębiła się wzbita w powietrze chmura czegoś. Pyłu lub piasku. Tumany kurzu skrywały jakieś poruszenie.

- Poczekaj, zobaczę co tam się dzieje - Robert rzucił na ziemię worek i zaczął wspinać się na wapienne skały. Po chwili stał na jednej z nich.

- Pastorze! Ktoś tam ucieka z miasta! Gonią ich! - fizyk krzycząc te słowa wciąż obserwował sytuację.

- A nie mówiłem?! Prędko! - pastor równie szybko zeskoczył ze swojego konia i podbiegł do domu. Po chwili łomotanie w grube, świeżo wstawione wrota spowodowało, że jeden z krzyżaków wyjrzał na zewnątrz.

- Tam się coś dzieje! Szybko! Gdzie jest Herman? - pastor nerwowo wskazywał w kierunku miasta. Krzyżacy kolejno wybiegali z małej warowni w którą przeobrazili ruiny domku. W odleglości kilkuset metrów w ich kierunku pędziły na czele armii trzy osoby.

- Kaja! - krzyknął pastor.

- Sformować oddział - jeden z rycerzy zorientował się w sytuacji, ale fizyk zeskoczył ze skały machając dłonią.

- Nie, nie, to zabierze zbyt dużo czasu. Przygotujcie ten dom na przyjęcie dziewczyny!

Mężczyzna wskoczył na swojego konia. Podjechał do najbliższego z rycerzy i znienacka sięgnął po jego miecz.

- Pożyczam! - krzyknął podrywając wierzchowca  i pognał w kierunku Seboim.

- Sam jeden nie da rady dwóm wojownikom! Niech ktoś pojedzie mu pomóc! - pastor chwycił się za głowę. Kilku z rycerzy zaczęło siodłać swoje konie, jednak wszyscy byli świadomi, że znaczenie ma tu każda sekunda i żaden z krzyżaków nie zdąży z pomocą Kai.

***

Józef z Krzysztofem kierowali się w stronę domku. Było już widać, że piekielne wojsko zaczęło oskrzydlać miejsce w którym stacjonowali krzyżacy.

- Prędko, zanim zamkną pierścień! - Krzysztof wskazał najdalej na północny wschód wysunięte oddziały konnicy nieprzyjaciela. Od chwili obrony Józefa mężczyzna nie wypuszczał broni z ręki. Obaj przyspieszyli. Między nimi a domkiem jeszcze prawie nikogo nie było. Budynek stawał się coraz większy i wyraźniejszy. Jóżef rozpoznawał już wapienne skały. Zauważył, że krzyżacki oddział wywiesił nad odbudowanym domem swoją chorągiew. Drogę do celu odgradzała jeszcze tylko niewielka grupka jeźdźców. Krzysztof mocniej ścisnął rękojeść miecza. Byli już o kilka chwil od przeciwnika. Obaj ze zdumieniem stwierdzili jednak, że przeciwnicy nie zamierzają z nimi walczyć, lecz pochylają się nad kimś leżącym na drodze.

- Kaju! To Kaja! - krzyknął nagle Krzysztof. Uniósł miecz, z impetem minął martwego konia i wykonał cięcie. Jeden z mężczyzn, który próbował podnieść ciało jego córki upadł obficie brocząc krwią. Krzysztof próbował teraz szybko wyhamować konia by zmierzyć się z drugim przeciwnikiem. Ten jednak mając czas na reakcję błyskawicznie odskoczył od Kai i wyciągnął łuk. Krzysztof zawrócił i rozpoczął jazdę ku wojownikowi. Zdyszany koń rozpędzał się jednak zbyt wolno. Łucznik precyzyjnie wymierzył strzałę prosto w Krzysztofa i spokojnie napinał cięciwę. W tym momencie ktoś wyprzedził ojca Kai. Zdezorientowany łucznik zaczął przesuwać strzałę w kierunku nowego napastnika, ale ten błyskawicznie znalazł się obok niego. Kolejny cios spadł w stronę rycerza zadając mu śmierć  na miejscu. Krzysztof przeskoczył nad jego ciałem zatrzymując się ostatecznie obok leżącej na drodze córki.

***

Pan Gritty obserwował całe zajście wciąż trzymając się za głowę. Tuman kurzu wzniecony przez konnicę nieprzyjaciela powoli otaczał miejsce ich postoju. Minął kwadrans. Na drodze z chmury pyłu wyłoniły się trzy osoby. Śpiesznie zmierzały w stronę domu. Pastor poznał ich doskonale. Obok niosącego dziewczynę Krzysztofa szli Józef i Robert. Po chwili dzieliło ich kilkanaście kroków. Pan Gritty poprawił swoje włosy i strzepnął z ubrania jakiś niewidoczny pyłek.

- Ehm. Krzysztofie, nareszcie. Witamy na drodze do Jerozolimy. Póki co, wejdźcie do środka. Co z Kają?

Krzysztof skinął głową mijając pastora. Wrota wciąż były otwarte. Mężczyzna skierował się do wnętrza. Za nim podążyli zarówno Józef jak i pastor oraz większość krzyżaków. Tylko Robert przez chwilę rozglądał się po obejściu. Dopiero gdy znalazł swój pakunek podniósł go z widocznym wysiłkiem i skierował się do wejścia.

- Kaja żyje - odrzekł Krzysztof gdy ostrożnie ułożył córkę na prowizorycznym posłaniu - jest trochę poobijana i na pewno wkrótce trzeba ją przetransportować do lepszego miejsca.

- Czy wrócił z wami mistrz Herman? - jeden z rycerzy stanął wyprostowany przed Krzysztofem niczym struna.

- Herman zginął w obronie mojej córki - odparł Krzysztof stając naprzeciwko krzyżaka. Mężczyzna rozejrzał się po pomieszczeniu. Większość osób skupiona na jego córce jakoby zapomniała, że przecież wciąż znajdują się w nieustannym zagrożeniu. Dopiero słowa krzyżaka wyrwały ich z zamyślenia.

- Musimy coś postanowić, wojska piekielne są już wszędzie. Obsadziły zarówno drogę jak i lasy.

- A wzgórza? - odparł Krzysztof.

- Najbliższe z nich zajmują nasi bracia - odparł rycerz - zakonnik.

- Zatem szykujmy się do walki - Krzysztof wyciągnał dłoń w kierunku Niemca.

- Szykujmy się - krzyżak uścisnął dłoń króla Iraju.

- Dziękuję za córkę - dodał Krzysztof.

- Jak długo możemy się tu bronić? - pastor przeszedł do konkretów.

- Pewnie dzień, może dwa. Noc będzie najgorsza - odparł Niemiec.

- Musimy wytypować dwie, może trzy osoby, które udadzą się po pomoc do Jerozolimy - odparł Krzysztof.

- Niekoniecznie - stwierdził rezolutnie Robert kładąc na środku izby swoją torbę.

- Co to takiego? - zakonnik nieufnie spoglądał na worek.

- Zajmijcie się przygotowaniem obrony. Powiadomienie Jerozlimy zostawcie nam - odparł fizyk chwytając za ramię pastora - Chodź, musimy wspiąć się na najwyższe ze wzgórz.

***

Ladon schodził wolnym krokiem z pagórka. U stóp krucyfiksu leżała zakrwawiona tablica. Nienawistny, pełen zachłanności wzrok objął nizinę. Konnica znajdoała się już wokół budynku, w którym dawniej witał zdecydowanych porzucić Jerozolimę. Tak. Właśnie tam dopadnie Józefa i Włodzimierza. W Seboim pozostawił lekką jazdę. Po lewej stronie widoczne były wieże obserwatorium. Książę nie spodziewał się ataku wojsk niebieskich z tamtej strony. Przecież tam obecni byli tylko zwyczajni ludzie. Bez broni. “Na wszelki wypadek może jednak poślę w tamtą okolicę choć jeden z oddziałów. Może część łuczników. W razie jakichkolwiek problemów powstrzymają niespodziewanych gości choć przez moment”.

Krew Baranka strużką wiła się między kamieniami wzgórza. Ladon chłodnym wzrokiem podążył za jej czerwienią. Gdzieś w środku zapłonęła żądza zniszczenia.

***

- Mam nadzieję, że tym razem nie ma tu w okolicy łuczników - szeptał pastor rozciągając pomiędzy leżącymi na szczycie wapiennej górki głazami podany mu przez Roberta miękki drut.

- Fakt pastorze, ciężko jest się tutaj ukryć - odparł fizyk - pogoda jest dobra, powietrze krystalicznie przeźroczyste. To niedobrze dla naszego bezpieczeństwa. Ale dobrze dla celu naszej wyprawy. Proszę spojrzeć. Widzi pan tam na horyzoncie wzgórze Varnheem?

- Widzę.

- Musimy układać przewodniki odpowiednio do kierunku między nami a Varnheem. Bardziej w prawo pastorze.

- Teraz lepiej?

- No, zdecydowanie. Jeszcze bateria. Gdzieś miałem tu te akumulatory… - fizyk usilnie próbował wydobyć ze swej torby kolejny drobiazg.

- Robercie, nie chciałbym ci przeszkadzać, ale mamy gości.

Fizyk odwrócił się od swojego pakunku.

- Acha, rzeczywiście idą tutaj. Nie mamy wyboru. Musimy to skończyć.

Między skałami leżącymi u podstawy wzgórza co chwila było widać przemykające cienie wojowników.

- Jest! - w końcu krzyknął triumfalnie Robert - Mam akumulatory!

- Świetnie Robercie, ale oni są coraz bliżej. Co robimy?

- Co to za rycerze pastorze?

- Z Seboim, albo Gomory, albo…

- Nie o tym mówię. Z jakiej epoki?

- Tak na oko… bo ja wiem… raczej wczesne średniowiecze.

- Myślisz, że Ladon pokazał im elektryczność jak się już dostali w zaświaty? - z twarzy Roberta nie znikał uśmiech.

- A co mi do tego! Musimy uciekać Robercie! - pastor był już bardzo zdenerwowany i ponownie zaczął łapać się za głowę.

- Moment! - fizyk ponownie zanurzył się w swoim plecaku.

- Czego tam szukasz?

- Mam! Generator van de Graffa. Ty takich rzeczy nie nosisz ze sobą?

- Nie. Tym bardziej, że nie mam zielonego pojęcia co to jest. Ale wiem, że zaraz nas dosięgną miecze tych łotrów…

- No to patrz. Albo nie, ja założę gumową rękawicę, a ty kręć.

Fizyk oddał pastorowi korbkę generatora kładąc na szczycie jego czaszy miecz.  

- Miałeś oddać miecz, nie kładź go tutaj, bo zapomnisz.

- Niech pan kręci pastorze ile można.

- Może lepiej uciekajmy? - odparł duchowny wyraźnie już spocony.

- Poczekajmy… pokażemy im amerykańską technologię - zaśmiał się fizyk.

- Ufać, ufać, ufać - sapał coraz bardziej zmęczony pan Gritty - ufać, zaufać, uf… Nie dam rady dłużej.

- No dobrze - odparł Robert zakładając rękawicę - idę z nimi powalczyć.

- Sam? - zapytał zdumiony pastor.

- Patrz i podziwiaj - stwierdził fizyk z przekąsem, po czym wyszedł na spotkanie wojownikom i krzyknął - Kto z was jest tutaj najodważniejszy? Nie odważysz się stanąć do walki ze mną!

Cienie przestały się poruszać. Wreszcie po chwili jeden z nich wyszedł naprzeciwko fizyka.

- Z tobą mam walczyć? Jednym ciosem cię powalę! - zarechotał spoglądając na naukowca.

- Spróbuj! - fizyk wyciągnął miecz przed siebie, tymczasem pan Gritty zasłonił oczy.

- Sam chciałeś! - wojownik wykonał zamach, ale Robert wykonał unik.

- Boisz się? Walcz! - zza kamieni wyszli uzbrojeni w podobne miecze pozostali wojownicy przyglądając się uważnie swemu przywódcy i jego przeciwnikowi. Ten przymierzył się do drugiego ciosu i wydając dziki okrzyk runął na fizyka. Gdy jego miecz był już bardzo blisko Roberta, ten wysunął lekko swoją broń w kierunku miecza wojownika. Nagle zdumionym oczom zgromadzonych jakby piorun uderzył w rycerza. Krótki błysk przeszył przestrzeń między mieczami, a atakujący upadł bez tchu u stóp atakowanego.

- Kto następny? - krzyknął Robert, jednak stojący wokół wpatrując się w martwego dowódcę zaczęli się wycofywać. Po chwili wszyscy zniknęli w lesie.

- Weźmiesz ode mnie? - fizyk wyciągnął miecz w kierunku pastora.

- W żadnym wypadku! - odparł duchowny.

- Nie bój się. Przecież już się rozładował - mrugnął okiem Robert - amerykańska technologia, nieprawdaż? Teraz wepnij akumulatory do obwodu i możemy zaczynać. Nasi niedoszli pogromcy jeszcze długo będą zastanawiać się nad tajemnicami elektryczności.

***

Włodzimierz wycierał ubrudzone smarem ręce. Duplikat utraconego w bitwie o Catrum Eve swordfisha prezentował się okazale. Stojąc tuż obok starej stodoły musiał zwracać uwagę. I zwracał. Mężczyzna spojrzał na schodzący ku położonym nad rzeką lasom pagórek z którego startował kiedyś i Józef, i Tomek. Tomek jednak wrócił na ziemię. I na co było całe to szkolenie go w pilotażu?

Wiszące nisko nad zachodnim horyzontem słońce rozbudzało cykady. Jednak w tym natłoku wiejskich odgłosów było coś jeszcze, co nie dawało spokoju Włodzimierzowi.

- Panie Włodzimierzu, coś w stodole gra - usmarowany chłopak przerwał rozmyślania.

- Jakubie, co znowu gra? Chyba się za dużo nawdychałeś tych wszystkich preparatów podczas czyszczenia samolotu - zaśmiał się Włodzimierz, jednak rzeczywiście zza drewnianych drzwi dobiegały dziwne piski.

- A, tak, rzeczywiście! - nagła myśl przemknęłą przez umysł mężczyzny - To radio!

Jakub i ojciec Józefa błyskawicznie znaleźli się w stodole. Tuż pod ścianą stał zbudowany przez pewnego fizyka odbiornik radiowy. Pewien czas temu pastor wraz z przywiezionym zza rzeki naukowcem uczyli go jak odbierać wiadomości. Teraz jednak zarówno pan Gritty jak i Robert byli na wyprawie za rzeką. Uratowany w trakcie bitwy o Castrum Eve łucznik przywiózł przecież wiadomość o starciu koło starego domku Ladona i obaj specjaliści od radia wyjechali sprawdzić co i jak. “Jak to się robiło…” - myślał Włodzimierz. Nie minęła minuta i z ciągu krótkich i długich sygnałów mężczyzna zaczął odczytywać wiadomość.

- Jakubie! Weźmiesz konia i popędzisz do Iraju! Nasi są w niebezpieczeństwie! Musimy ruszyć im z odsieczą!

Chłopakowie nie było trzeba drugi raz powtarzać. Włodzimierz zaś nadał krótką odpowiedź i błyskawicznie znalazł się w dopiero co wyczyszczonym samolocie. “Mam nadzieję, że tą wiadomość odebrali i w Varnheem i w samej Jerozolimie.” - pomyślał zapuszczając silnik. Samolot stoczył się lekko po wzgórzu i po chwili mknął już nad lasami, potem nad rzeką. Nie minął kwadrans, a Włodzimierz leciał już nisko nad niziną Siddim. Z uwagą śledził ślady jakiejkolwiek aktywności nieprzyjaciela. Wszędzie jednak ziało pustką. Jedynie nieopodal miasta Seboim widać było poruszenie. “Tak, wyląduję na trakcie wiodącym wzdłuż lasu Paedor, zabiorę Kaję i Krzysztofa, a potem resztę, po kolei” - myślał mężczyzna szukając wzrokiem domu Ladona. Po chwili wypatrzył wapienne wzgórza i rozpoczął manewr zniżania się do lądowania. Był już całkiem nisko, gdy przelatując nad wzgórzem z krucyfiksem dojrzał ciągnący w kierunku obserwatorium oddział łuczników. Przeleciał tuż nad nimi. Wtem wypuszczona z ziemi strzała z ogromnym impetem wbiła się wramię Włodzimierza. Mężczyzna syknął tłumiąc ból, jednak manewr posadzenia samolotu na wąskiej drodze wydał się mu niemożliwy. “Gdzie mogę najbliżej wylądować” - myślał odganiając narastający wciąż ból. Rana była paskudna.

- Obserwatorium! Za obserwatorium jest przecież pas lotniska! - krzyknął do siebie kierując swordfisha na południe. Po kwadransie na płytę lądowiska wbiegli mieszkańcy obserwatorium wyciągając Włodzimierza z maszyny.

- Próbowałem, naprawdę próbowałem. Musicie mnie opatrzeć i polecę po Kaję i Krzysztofa. I po pana Gritty!

- Obawiam się, że to będzie niemożliwe - odparł ktoś obwiązując naprędce ranę białym płótnem.

- To znajdźcie kogoś kto może pokierować samolotem! - krzyknął mężczyzna - Oj, przydałby się tutaj Tomek. On dałby radę.

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 25.11.2024

Ostatnio dodane