pamiętam...
pięć lat temu...
dodane 2009-05-06 20:47
To było pięć lat temu – 6 maja w Pierwszy Czwartek miesiąca, byłam w tym czasie na Mszy. Trwał Biały Tydzień ‘moich’ Wcześniaków. Słychać było, że na dworze trwa straszna ulewa. Po skończonej Mszy, ok.18:30 któryś z rodziców podszedł, by zaproponować mi odwiezienie do domu. Nie chciałam, lubię chodzić po deszczu, lubię czasem zmoknąć, więc zrezygnowałam, żeby mieć okazję zmierzyć się z kroplami deszczu, by po powrocie wskoczyć w suche ciuchy i ogrzać się ciepłem domu i poczuć się tak bezpiecznie.
Ulewa była przeogromna, więc postanowiłam jeszcze chwilę odczekać. Zaczęłam odmawiać Koronkę do Miłosierdzia. Deszcz nieco zelżał, więc mogłam wyjść. Wróciłam do domu… nieświadoma niczego.
Następnego dnia, w godzinach dopołudniowych otrzymałam informację, że O. Sylwester zginął w wypadku samochodowym, mniej więcej w czasie, gdy odmawiałam Koronkę…
Byłam umówiona z nim na spowiedź 11 maja, na ten dzień zaplanowano pogrzeb, na który nie byłam w stanie jechać. Pojechałam wieczorem na „rozmowę” i stałam nad grobem kilka godzin…
Znalazłam wspomnienie jednego z kapłanów, który ten wypadek przeżył:
Dzień 6 maja 2004 roku – czwartek zapowiadał się interesująco. Ładna pogoda sprzyjała wyjazdom. W końcu możemy zrealizować od kilku lat odkładaną wspólnotową wycieczkę - tradycyjną w Towarzystwie Jezusowym majówkę. O Sylwester dołożył starań, żebyśmy pojechali w okolice Olkusza i tam zorganizowali grillowanie. Pamiętam, że grillowanie było jego pasją. Gospodarz troszczy się o to, aby domownicy czuli się dobrze. Tak było i w tym przypadku. Jednak obowiązki w parafii skłaniały nas do wcześniejszego powrotu. O. Sylwester spieszył do obowiązków Proboszcza, ja spieszyłem do studentów, o. Darek do młodzieży szkolnej, o. Zdzisław do swoich kół różańcowych. O 16:30 wyruszyliśmy w drogę powrotną. Pogoda była przedburzowa. W składzie, w którym wyjeżdżaliśmy z domu wracaliśmy też z powrotem. Ciężkie chmury przewalały się po niebie i błyskawice jaśniały na horyzoncie. Minęliśmy Bytom oraz tablicę graniczną miasta Zabrze. Dużymi ciężkimi kroplami zaczynał padać deszcz. Ruch na drodze Bytom - Gliwice dość spory. Może wszyscy chcieli zdążyć przed burzą i deszczem do swoich domów. Jedziemy prawym pasem blisko krawędzi drogi. Samochód prowadzi o. Sylwester. Za nim siedzi o. Dariusz, obok kierowcy – ja i za mną o. Zdzisław. Po lewej stronie mija nas nagle srebrny Peugeot. Mgnienie oka, nagłe potężne uderzenie z lewej strony w miejsce kierowcy. Samochód przewraca się na prawy bok i siłą rozpędu szoruje po asfalcie, odbija się od prawego krawężnika i sunie w kierunku środka jezdni. Szyby przednie poszły w mak a odłamki uderzają w twarz. Czuję się mocno zgnieciony, ale jakaś świadomość we mnie jest. Wiem, że to wypadek, ktoś w nas uderzył. Nie wiem, w jakim stanie są pozostali. Nikt się nie rusza, nie wydaje żadnego głosu. O. Sylwester na swoim pasie bezpieczeństwa wisi nade mną. Czuję, że coś kapie na mnie. Albo deszcz z zewnątrz, albo krew. Nie mogłem złapać oddechu. Zgniecenie wypchnęło mi powietrze z płuc. „O Jezu” wyrwało mi się z ust, bardziej mimowolnie niż w pełni świadomie. Chyba żyję, przemknęło mi przez świadomość, ale nie czuję bólu. Poruszam nogami, poruszam jedną ręką i drugą, i tu ból ogromny nie pozwolił mi dalej się ruszać.Wokół samochodu słyszę jakieś głosy. Ktoś podszedł i jękiem określił stan tego, co zobaczył. Zwraca się do o. Sylwestra i komentuje innym: „nie rusza się, ale z nim już chyba koniec”. „Kierownica tkwi w trzewiach. Z tyłu jeszcze jeden, też nie daje znaków życia. Albo nieprzytomny, albo też nie żyje. A pod spodem?” Usłyszał chyba mój słaby głos. Mówi „pod spodem tam ktoś jest i rusza się”. „Proszę się nie ruszać, czekamy na pomoc” – mówi do mnie. Może deszcz sprawi, że samochód się nie zapali. „Ilu was jest? Skąd jesteście?” – lecą pytania do mnie. Ja świadomie, ale słabym głosem odpowiadam. Po dłuższej chwili słyszę sygnał karetki, policji. Pewnie tez zaraz nadjechała straż. Po oględzinach stwierdzili, że trzeba rozcinać samochód, wyciągnąć wszystkich nie odwracając go na koła. Najpierw wyciągnięto o. Sylwestra, potem o. Dariusza. Na pytania czy żyją, ktoś nie chciał odpowiadać. Nie słyszałem żadnej odpowiedzi. Po dalszych oględzinach zauważyli o. Zdzisława wciśniętego między siedzenia, bez ruchu. Jako że nie wiadomo było, czy żyje, rozcięto dach samochodu i zaczęto go wyciągać. Stwierdzono, że żyje i zabrano natychmiast do karetki.
Potem zwrócili się do mnie: „Czy Pana coś boli?” Mówię: ”mogę poruszyć nogami, tułowiem, nie czuję tylko lewej ręki”. Gdy przy poruszeniu lewej ręki jęknąłem, od razu stwierdzono – złamana. Wyciągnięto mnie na nosze i zabrano do karetki.
Po wielu tygodniach, aby mogła zakończyć się powypadkowa procedura policyjna, byłem w Komendzie Policji w Zabrzu i zobaczyłem zdjęcia z wypadku. Wraki samochodów, ale już bez poszkodowanych. Samochód nasz jak zmięta w garści kula papieru. I obok niego jeszcze dwa bardzo mocno poniszczone. Zginęli dwaj moi współbracia, oraz młody kierowca samochodu jadącego z naprzeciwka, który wpadł w poślizg i z taką siłą w nas uderzył, że silnik jego samochodu podobno wypadł na asfalt. Zmarł na skutek obrażeń w szpitalu. Pozostawił żonę i małe dziecko. Dlaczego tak się stało? Któż może zbadać wyroki Boże. Niemoc człowieka wobec wydarzeń w jego życiu jest tak ogromna, że uczy nas to pokory wobec Boga i powierzenia się Jemu w każdej chwili naszego życia. Wbrew woli Bożej nie warto podnosić buntu. Tylko w jego rękach możemy czuć się bezpieczni, czy to w życiu, czy w śmierci.
o. Stanisław Jopek SJ
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
To, co przyniosły mi kolejne lata mogę określić jednym słowem: KOSZMAR. Błądziłam w buncie z powodu tej śmierci, przez kilka lat nie było we mnie na nią zgody. Robiłam rzeczy straszne, zraniłam wiele osób. Mój bunt wobec Boga przeniosłam na ludzi. Uważałam, że wszyscy powinni teraz dawać mi to, co w moim odczuciu, zostało mi zabrane. Omal nie popadłam w depresję, niszczyłam relacje z kolejnym spowiednikiem (o. Sylwester był moim kierownikiem duchowym). Uważałam, że mam prawo oczekiwać, by inni mi go zastępowali.
I tak właściwie, chyba dopiero od kilku miesięcy powrócił spokój. Dziś mogę powiedzieć, że ten straszny czas minął, że na wspomnienie O. Sylwestra już nie pojawiają się łzy. Jestem pewna, że on mi stamtąd, gdzie teraz jest, bardzo pomaga.
Choć czas był dla mnie bardzo trudny, wiem, że był mi potrzebny… to był czas mojego oczyszczania… dziś widzę sens tych wydarzeń... one pozwoliły mi dotknąć prawdy o sobie, ale również uczyły mnie ufności i akceptacji... dlatego właśnie dziś, chcę CI za to wszystko powiedzieć BOŻE – dziękuję!!!
Tu można doczytać:
Jakim był człowiekiem? To chyba świadczy samo za siebie:
Za UM:"Rada Miejska nadała nazwy dwóm bezimiennym dotąd drogom w Gliwicach. Trakt spacerowy, łączący ul. Toszecką z ul. Wielkiej Niedźwiedzicy w Osiedlu Kopernika, stał się 'Aleją ks. Sylwestra Witoszka' [...]"
Muszę przyznać, że jestem bardzo miło zaskoczony tą inicjatywą. Tych, którzy nie wiedzą informuję, iż ks. Sylwester Witoszek przez kilka lat był proboszczem parafii pw. Matki Boskiej Kochawińskiej na os. Kopernika. Był bardzo lubianym i szanowanym duszpasterzem, dzięki jego zaangażowaniu udało się wreszcie kilka lat temu oddać do użytku kościół parafialny. Zginął przeszło rok temu, 6 maja 2004 roku, w wypadku samochodowym na DK88. Warto dodać, że nazwana jego nazwiskiem aleja przebiega tuż koło "jego" kościoła.