Narzekania, Złośliwości,
Zwrócić uwagę na człowieka
dodane 2023-06-19 22:47
Głupio spytam: dotąd nie zwracaliśmy?
Nie wiem. Może to tak jest, że każdy mierzy swoją miarą. To znaczy mówi, że trzeba dostrzegać człowieka, kiedy dotąd go nie dostrzegał. To złośliwość, jasne... Czy tylko? Nie ma w niej trochę prawdy?
Myślę o Kościele, o tym czemu część od Kościoła się odwraca... Oczywiście nie jestem w skórze innych, nie wiem jak dotknęło ich taka czy inna sytuacja. Sam jednak, jako człowiek od lat związany blisko ze sprawami kościelnymi, trochę ... powiedzmy, że obcesowego traktowania doświadczyłem. Czy to spowodowało, że odwróciłem się od Kościoła? Nie. Bo wiem że jestem tam z powodu jedynego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa. I wiem, że sam mogłem w życiu niejednego obcesowo potraktować i nawet tego nie zauważyć. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby z powodu takich historii przestać chodzić na niedzielną Mszę. Choć nie gwarantuję, że ten czy ów nie mówi dziś, że przestał, bo ja się do niego niezbyt uprzejmie odniosłem... Ale czy tylko ja jestem taki dziwak, co takie sprawy na jego wiarę nie wpływają? Głupio spytam: a czemu miałby wpływać? Co, robię łaskę Bogu, że chodzę na Msze? Przecież to On wyświadczył mi łaskę, ze za mnie umarł na krzyżu. Nigdy nie wywdzięczę się za tę Jego łaskawość...
Szczerze mówiąc myślę, że to odwrócenie się od Kościoła z powodu złego potraktowania przez księdza to nie powód, a pretekst. Tak, surowy w ocenie jestem. Bezpodstawnie? No nie wiem. Nasłuchałem się opowieści o różnych "powodach". Zazwyczaj ktoś i tak do kościoła nie chodził, przyszedł coś załatwić, ksiądz uznał, że skoro nie chodzi do kościoła, to sprawa nie taka prosta... No i się zaczęło. Źle potraktowany, obrażony, przestaje chodzić do Kościoła. Jakby wcześniej chodził. A jak sam potraktował księdza, Kościół, wiarę, tego już nie widzi...
Część takich historii to pewnie sprawy związane ze spowiedzią. Wiem, sam, bywało, czasami wychodziłem ze spowiedzi z poczuciem, ze ten ksiądz, to... No, zamilczę. Zadaniem księdza w spowiedzi nie jest jednak bez względu na okoliczności głaskać po głowie, ale jasno powiedzieć, że grzech trzeba porzucić, ze trzeba żałować... Takie postawienie sprawy to złe potraktowanie? Powiedzieć, ze aborcja to nic złego? Że do zdrady małżeńskiej ma się prawo? Ech...
Nie powiem. Boli mnie to mówienie, że ludzie odchodzą z Kościoła, bo ich nie wysłuchano, bo zostali źle potraktowani itd itp. Boli, bo bez rozeznania konkretnych spraw stawia się wszystko tak, jakby było to czarno-białe. Czarny ten, kto nie pogłaskał, biały ten, który od Kościoła odszedł... My w Kościele, prócz tych ganiących nas oczywiście, jesteśmy be, a ci, którzy odeszli są cacy. Bo tacy biedni, dotknięci, urażeni... A tu żadni urażeni. Po prostu nie chce im się, nie widzą sensu chodzenia do Kościoła i znaleźli sobie piękne usprawiedliwienie... Ech...
Nie powie, irytuje mnie też twierdzenie, że musimy w Kościele nauczyć się słuchać. Tak jakbyśmy dotąd nie słuchali. Nie słuchamy? Przez czternaście lat byłem "frontowcem", w katechezie. Nie słuchałem? O reszcie nie chcę pisać... Ale myślę o księżach. Też w katechezie, poza tym w konfesjonale, w kancelarii, u chorych... No i podczas kolędy. Nie słuchają? No, może się zdarzy taki, co wiele mówi i nie słucha. Kiedy się jest na parafii na pewno jednak siłą rzeczy słyszy się bardzo wiele. No, chyba że się było w kurii albo w zakonie, daleko od ludzi....
Ostatnio zaś pojawi się nowy temat: słuchanie ludzi w depresji. Nie, nie mówię o wystąpieniu abp. Rysia, który postulował otoczenie takich ludzi lepsza duszpasterską opieką. Z tym się zgadzam. Mądrej troski duszpasterskiej na pewno tu trzeba. Ale myślę raczej o tych głosach, które usłyszałem po niedawnym czytaniu z Księgi Tobiasza, jak to ludzie cierpią, jak to nieczuli jesteśmy, bo trzeba im pomóc...
Przepraszam: ja? Ja powinienem takim ludziom pomóc? No chyba ludkowie na łby pospdali. Widać nigdy nie mieli do czynienia z ludźmi w takiej sytuacji. Po pierwsze, jeśli człowiek jest w głębokiej depresji, to potrzebuje pomocy psychiatry, a często i leków! Jak ja zacznę z nim rozmawiać, to tylko straci czas. Albo i, jeśli ma myśli samobójcze, to w końcu je popełni. Jeśli natomiast to obniżenie nastroju nie jest aż takie głębokie, to potrzebuje raczej bliskości, serdeczności tych, wśród których żyje, a nie pseudoterapeutycznej rozmowy z nieznajomym.
Rozmawiałem czasem z ludźmi... hm, nie wiem czy w depresji. Ale na pewno smutnymi, z niską samoocenę, doświadczonymi różnorakim cierpieniem. To nie jest tak, że pocieszysz człowieka dwoma-trzema rozmowami. Trzeba takiej osobie towarzyszyć, jakoś tam być z nią. Bywa, ze przez długie nieraz lata. Tak, nieraz lata. Bo przecież jeśli zerwę kontakt, to przysporzę dodatkowego cierpienia, prawda? I to bywa momentami bardzo trudne....
A złości mnie to oskarżanie o nieczułość wobec takiego cierpienia - a jakże, wierzących oczywiście, któż inny mógłby być tu winien - bo wśród tych, których jakoś kojarzę, największe zrozumienia sprawa znalazła u tych, którzy raczej nie słyną z zainteresowania problemami innych. Wręcz przeciwnie: z mojego bardzo powierzchownego oglądu spraw wynika, że na co dzień niewiele dalej niż czubek własnego nosa i własnych racji widzą. Czy to reguła? Tego oczywiście nie wiem. Ale to irytujące: Kościół ma się zainteresować, Kościół jest nieczuły, oni, przecież członkowie tegoż Kościoła, stroją się w piórka pierwszych zainteresowanych, a tak naprawdę mają ludzi gdzieś....
No nic, tak to już jest na tym świecie...