A może grzech wmawiania grzechu?
dodane 2020-04-13 20:01
Nie powiem, mocno się zirytowałem. Kiedy przeczytałem na jednym z portali, że pewien znany medialnie ksiądz twierdzi, że kto bez potrzeby wychodzi teraz z domu popełnia grzech.
No, może intencje były inne – bo chodziło głównie o tych, którzy twierdzą, ze wiara sprawi, ze się nie zarażą – ale przy okazji padły słowa które padły. I którymi można chłostać każdego, nie tylko wystawiającego Boga na próbę. Zacytuję: „Niepotrzebne wychodzenie z domu to grzech przeciwko piątemu przykazaniu. W ten sposób narażamy siebie i innych. Tego nie można lekceważyć ani usprawiedliwiać religijnie jako przejaw odwagi i wiary. To raczej przejaw głupoty i złej woli”.
Rozumiem, że władza kompletnie ignorując znaczenie ruchu dla zdrowia fizycznego i psychicznego na wszelki wypadek zamyka wszystkich obywateli w domach. Na wszelki wypadek, bo przecież chodzi tylko o to, że niektórzy mogą się gdzieś w parkach, lasach czy na plażach gromadzić. Smutne to, bo władza ma obywateli za tumanów i twierdzi, że musi radzić sobie sama, a obywatele mają jej nie przeszkadzać. Oczywiście nie radzi sobie, co widać gołym okiem po ilości zakażeń w placówkach służby zdrowia (dziś dopiero, po ponad miesiącu epidemii zaapelowano, by pracownicy medyczni pracowali tylko w jednej placówce uniemożliwiając w ten sposób przenoszenie choroby z jednej do drugiej!), a stosując nieuzasadnione represje pozbywa się wsparcia ze strony co najmniej części społeczeństwa. Ale jak się jest w stresie, to czasem pada na mózg.
Rozumiem, że ten nastrój udziela się niektórym policjantom, dla których befehl is befehl i gorliwie karzą wszystkich, którzy wychodzą z domu. Nie bardzo rozumiem czemu ta atmosfera udziela się też niektórym dziennikarzom, którzy z troskliwą satysfakcją piszą o ukaranych za wychodzenie z domu, jakby chodziło o nie wiadomo jakich przestępców, ale niech będzie. Białej gorączki dostaję jednak, kiedy w te same tony uderzają ludzie, którzy jednak powinni zachować więcej zdrowego rozsądku.
No bo co to znaczy wyjść z domu bez potrzeby? Należę do tego – może nielicznego – grona ludzi, którzy uważają, że jeśli człowiek cokolwiek musi, to tylko umrzeć. Przecież nawet oddychać nie muszę, prawda? Jak się uprę mogę sobie zawiązać pętlę na szyi i powiesić się na gałęzi. Pożyję bardzo krótko, ale NIE MUSZĘ oddychać. Tak stawiając sprawę tego, co muszę a czego nie muszę, z wielką podejrzliwością traktuję każde MUSZĘ swoje i bliźnich. Więc i z potrzebnym i niepotrzebnym wychodzeniem z domu mam kłopot.
Władza pozwala nam (jeszcze?) chodzić do sklepu, by kupić coś do jedzenia. Wiadomo, żeby żyć (i płacić podatki, ZUS, opłacać służbę zdrowia) trzeba żyć. Zastanawiam się jednak, na ile człowiek rzeczywiście musi kupować konkretne artykuły spożywcze. Ot, np. czy musi kupować musztardę? Przecież musztarda nie jest potrzebna do życia, prawda? Można się bez niej obejść. Dlaczego nie karać takich, co przyszli do sklepu i kupili musztardę?
Nie, wcale nie zwariowałem. Czy nie byłoby rozsądniej, by zamiast trzech słoików musztardy kupić trzy paczki makaronu? Dzięki temu mógłbym sklep odwiedzać rzadziej, prawda? Ryzyko że kogoś zarażę byłoby mniejsze.
No jasne, nie samym makaronem człowiek żyje. Ale sytuacja jest nadzwyczajna. Może więc powinniśmy sobie dać spokój z wymyślaniem, a kupić worek ryżu czy worek makaronu i tylko to jeść przez najbliższy czas? Przecież żeby żyć NIE MUSZĘ jeść sera, kiełbasy i kurczaków, prawda? Nawet chleba (naszego powszedniego) jeść NIE MUSZĘ, mogę jeść makaron. Czemu nie obłożyć klątwą i nie skazać na wieczne potępienie tych, którzy łażą do sklepów narażają na chorobę innych klientów i sprzedawczynie, a kupują tam jedzenie, którego do przeżycia nie potrzebują? Przecież oni też wychodzą z domu niepotrzebnie, prawda?
W sumie.. To czy MUSZĘ chodzić do pracy? Czy to konieczne? Nie muszę, prawda? Mogę z pracy zrezygnować. Tak zaraz z głodu nie umrę, może dostanę jakiś zasiłek, a papu moze przyniosą mi do domu wolontariusze. Myślimy, że wychodzenie z domów do pracy jest potrzebne, ale jak się zastanowić, to tak nie jest.
Skoro już wiemy, że człowiekowi wcale nie jest potrzebne to wszystko, co mu się wydaje, że potrzebne jest, to spójrzmy na to co potrzebne a co nie z drugiej strony.
Mam na myśli coś, o czym słyszę od kilkudziesięciu lat: zbawiennym wpływie ruchu na nasze zdrowie. Trzeba temat rozwijać? Wiadomo: brak ruchu to jedna z mniej lub bardziej ważnych przyczyn wielu schorzeń. Układu krążenia, układu limfatycznego (spuchnięte nogi), wysokiego cholesterolu, cukrzycy, osteoporozy i całej masy innych. Nasze władze w swoim zafiksowaniu epidemią uznały, że sytuacja jest wyjątkowa i dla ochrony przed epidemią wszyscy musimy swoje odcierpieć. Nie tylko zakrzepice, zatory, zawały, połamane wskutek osteoporozy kości, ale i nieoperowane nowotworowe guzy, nierehabilitowane kręgosłupy itd itp. Ale czy to samo może powiedzieć teolog? Czy teologowi wolno odpowiedzialnie twierdzić, że taka podstawowa troska o własne zdrowie jak spacer jest grzechem, a że kontekście 5 przykazania, to być może grzechem ciężkim, zamykającym drogę do zbawienia?
Całe życie jest jednym wielkim ryzykiem. Niemoralnym jest podejmowanie NADMIERNGO ryzyka, ryzyka NIEPOTRZEBNEGO albo takiego, z którego zysk będzie mniejszy niż możliwe straty. Gdyby twierdzić, że podejmowanie każdego ryzyka jest grzechem, to w zasadzie nie moglibyśmy żyć, bo przecież każde wyjście z domu i każde pozostanie w nim wiąże się z jakimś ryzykiem prawda? Na ulicy można wpaść pod samochód, w domu można zatruć się gazem. Oceniając ryzyko trzeba rozsądnie zważyć możliwe zyski i straty.
Weźmy najbardziej ewidentny: jazda samochodem. Nie wiem jak jest teraz, ale przez wiele lat codziennie na polskich drogach ktoś ginął. W takim 2019 roku było to 2 897 osób. Czyli prawie osiem osób dziennie. A jeszcze więcej lądowało w szpitalach z poważnymi urazami. Czy z tego powodu teologowie ośmielili się kiedykolwiek napisać, że jazda samochodem jest grzechem i głupotą, bo jest to narażanie siebie i innych na poważne niebezpieczeństwo? Powiedzieć mogli najwyżej, że nieostrożna, brawurowa jazda, łamanie przepisów ruchu drogowego jest grzechem. Sama jazda na pewno nie. Czemu dziś grzechem staje się nie nieostrożność towarzysząca wychodzeniu z domu, czyli np. organizowanie spotkań towarzyskich, a stało się wychodzenie z domu na zdrowotny spacer?
Wiadomo, że choć COVID-19 jest dla życia ludzkiego koło 10 razy groźniejsza niż grypa (być może i więcej, zobaczymy to po pandemii), to jednak zarazić się nią jest trudniej niż grypą. Jakie jest prawdopodobieństwo ze zarażę kogoś, jeśli udam się na samotny spacer do lasu? Albo jeśli wieczorem pójdę pustymi ulicami? Albo jeśli w ciągu dnia pójdę na cmentarz? Tłumy na cmentarzu to są 1 listopada. No, ale jak ktoś chodzi na cmentarz tylko wtedy, to różnie może mu się wydawać....
Zauważmy więc: ci, którzy mówią, ze w czasie epidemii wychodzenie z domu jest grzechem po pierwsze nie widzą negatywnych skutków przebywania w zamknięciu przez dłuższy czas i jednocześnie wyolbrzymiają ryzyko związane z wychodzeniem na spacery. A przecież mówiąc negatywnych skutkach zamknięcia nie wspomniałem o jeszcze jednym bardzo istotnym skutku: konsekwencjach psychicznych takiego stanu rzeczy.
Myślę, że temu czy innemu księdzu bardzo łatwo takie opinie wygłaszać, bo zawsze mają przynajmniej swój pokój. Mogą się w nim zaszyć i, jak nie mają ochoty, nikogo nie oglądać. Wielu też, zwłaszcza z zakonach i zgromadzeniach, ma możliwość pospacerować we własnym ogrodzie. Tę możliwość ma też wielu, zwłaszcza mieszkających na wsiach. Ale ludzie mieszkający w kamienicach czy blokach nie mają takiego komfortu. Nie wyjdą sobie do ogrodu, nie przypatrzą się puszczającej liście wiśni, nie poczują na sobie wieczornego wietrzyku. „Zostań w domu” znaczy dla nich być zamkniętym w sześciu ścianach swoich mieszkań, często bez balkonów. Na trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu metrach kwadratowych z kilkoma innymi osobami. Tego nikt mieszkający w obszernym domu, z własnym pokojem, często z własnym ogrodem w którym można pospacerować, nie jest w stanie sobie nawet wyobrazić.
Podsumujmy: w ocenie zachowania wychodzenia z domu w czasie epidemii potrzeba jasnego zauważanie, że do życia potrzebne jest nie tylko jedzenie i środki odkażające, ale odrobina ruchu i intymności też. Koniecznie trzeba też wziąć od uwagę faktyczne zagrożenie, jakie ktoś takim wychodzeniem stwarza, a nie z góry zakładać że każde niepotrzebne (?) wyjście jest poważnym narażeniem innych na zakażenie.
Tak, zirytowałem się. Może w krytyce przesadziłem, bo jak napisałem, może intencje były inne może owemu księdzu chodziło tylko o tych, którzy twierdzą, że przyjmując komunią nie można się zarazić. Ale w świat poszło co poszło. I to w czasach, gdy pójście do spowiedzi jest praktycznie niemożliwe. Co ma zrobić ktoś, kto widząc swoje spuchnięte od nie chodzenia nogi wyszedł wieczorkiem na puste ulice, żeby trochę poprawić krążenie? Jak najszybciej wzbudzić w sobie szczery żal z mocnym postanowieniem, że już tego grzechu nie popełni choćby nogi po epidemii trzeba było amputować?