Na szlaku
dodane 2018-06-30 18:08
W górach jest wszystko co kocham - śpiewają jeszcze niektórzy. No właśnie.
Góry się nie zmieniają. Tylko czasem w miejsce lasu pojawia się polana, a w miejsce młodnika - dorodne drzewa. Bya, że tam, gdzie była wąska ścieżka teraz jest rozjeżdżone przez leśników błocko. Bywa i tak, że błotniste szlaki zamieniają się we w miarę suche ścieżki. Tak, to coś zmienia, przynajmniej dla odwiedzającego stare katy po latach, ale kształt gór ciągle jest ten sam.
Nie wędrowałem już po polskich górach z dziesięć lat. Nie to że nie bywałem. A owszem, tylko raczej wypuszczałem się już na wyjazdy "stacjonarne" - z wypadami na jednodniowe wędrówki. Ale żeby z plecakiem, od schroniska do schroniska - jakoś nie było okazji. Dlatego w końcu się wybrałem. To przecież kwintesencja bycia w górach - w nich zasypiać, w nich się budzić; często zaczynać dzień od schodzenia, a jego drugą połowę na podchodzeniu. Odwrotnie niż to jest, gdy się śpi w dolinach. Nieciekawa pogoda i jeszcze gorsze prognozy sprawiły, że szybko sobie odpuściłem. Jak to mawiał przyjaciel, nie lubię sobie użyć jak pies w studni - woda z góry, woda od spodu, woda z wierzchu, woda od środka (z potu pod z zasady nieprzemakalnymi materiałami). Ale tych parę dni... To było jednak piękne doznanie. Nie opiszę, bo jakoś nie mam serca by kalać je swoimi nieudolnymi próbami opisu... Choć są i tacy, którzy twierdzą, że pisanie o górach wychodzi mi najlepiej to jednak nigdy nie zdecydowałem się na publikacje moich nowel ;)
Po dziesięciu latach przerwy zobaczyłem też jednak, że trochę zmienili się chodzący po górach ludzie. No, może raczej ich motywacje. Pierwszy tego sygnał miałem w stacji turystycznej na Słowiance. "Turyści jeszcze poza weekendami się nie pojawiają, bo pogoda w kratkę" - stwierdziła gospodyni kiedy zapytałem o ruch. "Teraz to tylko ci, którzy chodzą Głównym Szlakiem Beskidzkim. Im to wszystko jedno jaka pogoda" - dodała.
No fakt. Słowianka leży na Głównym Szlaku Beskidzkim. Tego jednak dnia nikogo na szlaku nie spotkałem. No, z wyjątkiem "biegacza" z dziesięć minut przed schroniskiem na Rysiance. Bez niego - dosłownie nikogo. Może dlatego, że GSB szedłem tylko kawałkami, wybierając nieco inne warianty. Przypomniałem sobie, że faktycznie, na stronach i w pismach poświęconych górom sporo się o tym szlaku pisze. I ludzie nawzajem się na ten szlak nakręcają. Swoje zrobiły też pewnie publikacje książkowe...
Na GSB i w jego okolicach zawsze panował większy niż gdzie indziej ruch turystyczny. Wystarczyło pójść nieco inaczej, by trafić na szlaki znacznie mniej uczęszczane. Bo przechodzi przez ciekawe rejony i w zasadzie nim poruszać się na dłuższych dystansach najprościej. Ale czy aż tylu łaziło z Ustrzyk do Ustronia albo odwrotnie? Tfu, do Wołosatego. Bo odkąd drogę pokrytą wiekowym asfaltem z Wołosatego na Przełęcz Bukowską, gdzie kiedyś kończył się szlak, oznaczono czerwonymi znakami, szlak robiąc w tym rejonie wielkie, choć niedomknięte koło, kończy się (albo zaczyna) właśnie w Wołosatem.... No dobra, wyzłośliwię się, na marginesie.
W zasadzie nie ma sposobu, by dotrzeć na Przełęcz Bukowską i przynajmniej raz przez Wołosate nie przejść. Lepiej chyba by było, gdyby ten szlak kończył się tam, gdzie się kończył, a dojście z Wołosatego drogą można było domalować innym szlakiem. Przynajmniej byłaby nadzieja, ze kiedyś GSB będzie się kończył w Bukowcu, Beniowej czy Sokolikach :) Ale ja już tego chyba nie doczekam. A tak zawraca do Wołosatego i koniec kropka. To jego zakończenie (albo początek) jest więc równie "finezyjne" jak jego drugi koniec: kiedy z Ustronia, zamiast spokojnie wspiąć się na Małą Czantorię i z niej na Czantorię, wiedzie najpierw na grzbiet Równicy, by zejść zaraz do Ustronia Polany i stamtąd dopiero na Czantorię. Takich dziwactw jest na GSB zresztą więcej. Ale jako że wszystko to ma jakieś tam historyczne uzasadnienie, nie ruszałbym "staruszka". No, z wyjątkiem jednego, stosunkowo nowego odcinka. Z Krynicy do Czarnego Potoku. Tak dziwnie prowadzi się szlaki spacerowe, ale na pewno nie "zwyczajne". Tym bardziej od dziwactwa tego odcinka trzeba było chronić tak zacną trasę...
W każdym razie GSB stał się modny. Tyle że... Hmm... Chyba już mocno się zestarzałem. Z kim nie rozmawiałem to pokonywał właśnie całość albo spory odcinek tego szlaku. 14 dni (+1 odpoczynku) z Wołosatego na Rysiankę? No... Można, ale to wymaga już sporego tempa. Czyli przechodzenia każdego dnia sporego kawałka. Jednego dnia z Rysianki na Markowe Szczawiny? No tez można. Ale to w najkrótszym wariancie 10 godzin marszu. I to z pominięciem Pilska i Mędralowej. Ale jednego dnia dojść z Rysianki za Babią? To już mordęga. No ale... czy nie o to właśnie chodzi?
Pewnie przegapiłem moment "kiedy", ale zauważyłem, że dziś wielu do przejścia jakiegoś odcinka szlaku podchodzi się jak do wyzwania; jak do wyczynu sportowego. Nie jak dawniej, okazji do spotkania z przyjaciółmi, okazji do obcowania z pięknem. Chodzi o pokazanie, ze jestem dobry. Góry stają się bieżnią, a kompani w drodze - członkami sportowej drużyny. A dla mnie..
Cóż, dla mnie przejść jak najszybciej znaczy jak najszybciej z tych gór wybyć. Zaliczyć, odhaczyć i wrócić do swoich zajęć. Nie mam nic przeciwko planowaniu długich tras. Jak ktoś ma siły, to oczywiście może. Czasem zresztą bywają w górach takie odcinki, które trudno podzielić na mniejsze, bo zwyczajnie nie bardzo jest gdzie poprosić o nocleg. Namioty z kolei ważą, a nie każdy lubi spać pod gołym niebem. Ale podejście o którym pisze wydaje mi się swoistą profanacją. A jej jaskrawym przykładem jest urządzanie na turystycznych trasach biegowych maratonów. Sprowadzenie gór do roli sportowej bieżni z przeszkodami budzi mój niesmak. Oczywiście nikomu tego nie zabraniam, ale dla mnie to wynaturzenie. Swoisty gwałt na górach.
No tak, powie ktoś, że marudzę jak staruszek, co to sam już nie może i innym, w lepszej od siebie kondycji siebie zazdrości. Ale to nie tak.... Dla zilustrowania, i mam nadzieję, że nic w dawno zasłyszanej opowieści nie przekręcę... Jest w Tatrach taki kawał skały nazywany Kazalnicą Mięguszowiecką. Długo nie był zdobyty. Pierwsi zdobywcy.. no, właściwie ominęli właściwe spiętrzenie. Drudzy, którzy rozwiązali problem tej ściany bardziej elegancko, a o których chciałem powiedzieć, opowiadali o ogromnych trudnościach, które w ścianie napotkali i twierdzili, że przejście zabiera sporo jak na warunki tatrzańskie czasu. Robili tę drogę bodaj podczas wojny. Po wojnie przyszło następne pokolenie wspinaczy. Na pewno sprawniejszych. Wtedy jacyś młodzi urządzili starym mistrzom pokazówkę. Przechodzili tę supertrudną trasę kilka razy dziennie. Żeby.. No właśnie, po co? Żeby pokazać, jacy są dobrzy? Albo żeby pokazać, jak słabi byli starzy mistrzowie? Jacy byli denni i jak kłamali, że droga jest trudna (a obiektywnie faktycznie jest skrajnie trudna). Nie wiem. W każdym razie takie podejście do gór i wspinaczki mi się nie podoba.
I z tego samego powodu nie podoba mi się to "biegowe" podejście do gór. Nie wiem jakie są motywacje tych, którzy coś takiego uprawiają; czy udowadniają coś tylko sobie, czy też chcą udowodnić innym. Ale mi się to nie podoba. Tak, dla mnie to swoisty gwałt. Nie wycofuję się z tego. Bo to, co obdarowuje swoim pięknem trzeba kochać albo przynajmniej szanowane. "Zaliczanie" by móc się pochwalić, by wzmocnić swoje ego kojarzy mi się jak najgorzej...