Zielono mi na co dzień
Pomorzanka w górach ;>
dodane 2008-03-04 23:01
Wysiadłam z pociągu prawie trzy godziny później niż PKP obiecywało – punktualność tej firmy robi się coraz bardziej żenująca. Ok, ja rozumiem, że z Gdańska do Zakopanego jest 850km... ale jednak powinny być jakieś granice. Na dworcu powitał mnie śnieg i smród spalin myślałam o tym jak coraz mniej mi się tam podoba. Udało mi się przedrzeć między masą turystów wysypujących się bezładnie z dwóch pociągów, poszłam na postój taksówek: „Na Górkę do jezuitów dowiezie mnie Pan?”, na co słyszę z tym góralskim akcentem: „mógłbym zwieźć ale sama Pani widzi nawet nie ma jak stąd wyjechać, wszyscy stoją, ja nie jadę”. Podrapałam się w głowę, krzywo popatrzyłam nie za bardzo rozumiejąc jak to przyszło, ale że innego taksówkarza nie było... zarzuciłam plecak i ruszyłam przed siebie.
Oczywiście nie miałam pojęcia jak dojść na miejsce, co prawda wydrukowałam sobie mapkę, ale pakując się... tak ją spakowałam, że nie miałam pojęcia gdzie ją wcisnęłam. Ale od czego ma się Przyjaciół? Wisząc na telefonie tuptałam przez zaśnieżone ulice marudząc nieustannie na smród, który jak na moje gdańskie warunki był nie do wytrzymania. Szłam, szłam, potem znów szłam i jeszcze szłam, a jak już doszłam to stanęłam przed długimi schodami. „Po cholerę ja się tak męczę?”... a teraz jeszcze te schody. Do domu jednak dalej niż do jezuitów więc co było robić.
Po chwili stanęłam pod drzwiami czekając na jakiego odźwiernego. Popatrzyłam na termometr –15stC – kiedy tak zimno było na północy? Brr! Nagłe pojawił się starszawy ojciec z rozwianą fryzurą ze słowami „Witam zielone stworzenie”. O wyrazie swojej twarzy nie będę wspominać – ot jezuicki 10. ;) instynkt? Ale podziałało, jednym zdaniem rozwiał moje zniechęcenia. Potem przyszło mi się wprowadzić do pokoju i pozwiedzać, a potem... działy się jak zawsze cuda, ale o tym już kiedy indziej :)