Zielono mi na co dzień
Koszmar minionego...
dodane 2008-01-29 00:50
Usiadłam na peronie z twarzą ukrytą w dłoniach. Czekałam na pociąg, miałam za kilkadziesiąt minut zdawać ostatni już egzamin. Myślałam o ostatnich godzinach, czy to wszystko w ogóle ma sens - tu [na uczelni na którą jadę] muszę poprosić o "przedłużenie procedur" tak aby nie oddawać jeszcze legitymacji, tam [na drugiej uczelni] po maratonie zbliżającego się tygodnia mam iść do dziekanatu i zażądać swoich dokumentów. Potem jakieś kartony, przegląd tego co jest bezwzględnie konieczne, tego co mogę wysłać pocztą i tego co tu zostawię. Czy uda mi się przenieść dokumenty nie tracąc semestru, czy znajdę pracę, co to będzie i jak zapobiec złu, które tylko czeka aby wyjść na powierzchnię i dokonać jak największego spustoszenia. Mówiłam - Boże przecież to szyderczy chichot losu, dwa dni temu pisałam, że moje życie jest jak kalejdoskop ale już się przyzwyczaiłam. Nie! - chciałam to wszystkim wykrzyczeć - nieee! Wcale się do tego nie przyzwyczaiłam! Przyjechał pociąg.
Wróciłam do domu, ledwo trzymając się na nogach, świat jeszcze nie wirował, ale na pewno nie był z materii stałej. Wzięłam psiaka, zeszłam na dół i oparłam się o drzwi. "Bigaj" szepnęłam do psa i próbując stać prosto czekałam aż wróci... W domowej apteczce były trzy tabletki Panadolu i ze cztery Rutinoscorbinu - lepsze to niż nic. Położyłam się. Chciałam pomyśleć, zaplanować cokolwiek w końcu czas mnie gonił ale organizm odmówił posłuszeństwa.
W niedzielny poranek poszłam z psem na spacer do apteki. Wyciągając 50zł zaczęłam zastanawiać się czy nie kupiłam za drogich leków - podróż, poczta, jedzenie, studia, dojazdy, za mieszkanie nie zapłacisz ale przecież konto ma jednak dno. Dopóki pracy nie znajdziesz musisz uważać na każdą złotówkę! Wzięłam lekarstwa - teraz i tak odzyskanie sił było najważniejsze. Położyłam się.
Wieczorem zaczęły spływać słowa otuchy i pomocy. A przecież to był tylko opis na komunikatorze "Szukam domu od zaraz... (jestem z psem)". Nie wierzyłam, że aż tyle, że słowa które pisałam w rozpaczy odbiją się takim echem. "Masz moje klucze", "jakoś kot będzie musiał się przyzwyczaić", "w razie czego to pokój jest", "coś tam wykombinujemy", "wiesz moja znajoma znajdzie trochę miejsca", "może to nie majątek, ale mam trochę luźnych funduszy, powiedź", "nie zostawię cię", "pamiętaj nie jesteś sama", "wiesz co dwie głowy to nie jedna... pomyślimy", "będę się modlił", ... w tym całym zagubieniu powoli zaczęły mi się rysować kolejne scenariusze. Wciąż niczego nie mogłam być pewna poza jednym - na pewno to jakoś będzie.
Ale choroba nie ustępowała, może się nie rozwijała, ale na pewno się nie cofała. Wtorek, środa, czwartek, piątek - nie ma bata muszę być na uczelni. Pierwszego dnia po 6 godzinach wróciłam i padłam, miałam wrażenie, że jest trzy razy gorzej, w środę siedziałam na zajęciach i chyba się cieszyłam, że wpisy były przełożone, ale wróciłam do domu i musiałam dokończyć projekt indywidualny, skończyłam po północy, w czwartek wylądowałam na egzaminie modląc się żeby dostać zadania a nie teorię, dobrze, że choć czułam się na tyle dobrze iż mogłam myśleć. Na koniec tygodnia został projekt grupowy, który wrócił do poprawki. Siedziałam i zastanawiałam się gdzie w tym wszystkim sens, co dalej... nagle spośród chmur zaświeciło Słońce...