Tomek biegł co sił w nogach. Kamienne schody umykały spod jego stóp jeden po drugim. Od ścian wschodniej wieży odbijał się tylko jego szybki oddech. Odkąd Jakub wypatrzył na horyzoncie od strony piekielnej niziny Siddim dwie pierwsze bestie minęło kilka tygodni. Z każdym dniem coraz częściej słyszano o przypadkach, że owe stwory z tamtej strony rzeki niepokoiły mieszkańców ziem wokół jeziora Melar. Coś zaczynało się rzeczywiście dziać.
Włodzimierz minął bramę wiodącą do opactwa. Przed murami okalającymi siedzibę cystersów po wydeptanej w trawie ścieżce w charakterystyczny dla siebie sposób przemieszczały się biało - szare ptaki. Jedynie ich głowa lekko odcinała się od innych części ciała mieniąc się jasnożółtą barwą. W pierwszej chwili Włodzimierz wziął je za gęsi, ale w powtarzanym co chwila “ara, arah” rozpoznał typowy odgłos głuptaków.
Dochodziło południe. Wóz, którym pani Gritty zmierzała z Iraju do swojego domu nad Wisłą powoli pokonywał nieco wyboistą drogę obsypaną drobnym, jasnym piaskiem. Koń stąpał rytmicznie, ale niezbyt szybko. Wydawało się, że razem z kobietą podziwia otaczające drogę łąki. O pół godziny jazdy w stronę rzeki droga rozgałęziała się. Schodząc nieco poniżej tej równiny można było dojechać aż do stacji kolejowej skąd regularne połączenie kierowało podróżnych albo do samego miasta, albo w przeciwną stronę - do portu Reefcool. Pani Gritty planowała jednak pozostać na miejscu i wybrać na rozstaju prawą drogę, którą tak często przemierzały razem z matką Józefa kierując się w stronę ich domów.
Spod stóp Kai z każdym krokiem toczyły się w dół stoku górskiego małe, drobne wapienne kamyczki. Ścieżka wiodąca na najwyższy ze szczytów górskich położonych nad jeziorem Melar usłana była tymi drobinami, które utrudniały nieco mozolną i tak wspinaczkę. Podróż odbywała się raczej w milczeniu.
Lekka wodna zawiesina sprawiała, że powietrze w porcie było niezwykle rześkie. Słoneczne promienie na równi z falami bijącymi o nabrzeże rozpryskiwały się na tej mgiełce we wszystkie strony.
Znacząco zmniejszający częstotliwość stukot kół oznaczał, że trasę wiodącą z Iraju do miasteczka portowego Reefcool pociąg przebył zgodnie z rozkładem jazdy.
Nic nie zapowiadało, że droga obrana przez pana Gritty będzie tak męcząca. Niskie krzewy i drzewa porastające piekielny brzeg rzeki nie ustępowały tak łatwo jak ich ziemscy krewniacy. Tym samym siła, którą musiał używać ów starszy mężczyzna by utorować sobie drogę była nieporównanie większa niż ta, której można byłoby się spodziewać. Pastor dobrze wiedział, że w tej krainie całkiem inaczej zachowują się istoty w stosunku do wędrowców dopiero co mających zdecydować o swojej przyszłości w Zaświatach. Pamiętał historię pewnej dziewczyny, która aby otrzymać życie wieczne musiała zrezygnować z przywiązania do swojej ziemskiej, niepoukładanej miłości. Tak. Wydawało się, że jest to ponad siły osoby ukształtowanej przez konsumpcyjne społeczeństwo na Ziemi. Także piekło zachęcało ją jak tylko mogło by ułożyła sobie egzystencję tutaj tak jak w doczesnym świecie. Wolna miłość bez zobowiązań zdawała się jakby na wyciągnięcie ręki. A jednak. Rodzicielska miłość do tej dziewczyny zasiana gdzieś na dnie serca zaowocowała decyzją o przynależności do Jerozolimy. Wtedy dopiero wojska niebieskie stoczyły o tą młodą osóbkę bitwę o której głośno było w całych Zaświatach. Pan Gritty obejrzał się za prawe ramię. Gdzieś daleko za drzewami znajdowały się wapienne wzgórza, a za nimi nizina Siddim, gdzie odzyskano dla Nieba Annę. Pastor uśmiechnął się nieznacznie. Przypomniał sobie tą chwilę gdy Anna przekraczała bramę Jerozolimy, a wraz z nią także i pani Gritty.
Samolot przechylał się raz po raz to na lewe, to na prawe skrzydło niknąc w potoku słonecznego blasku spływającego na starą wędzarnię. - To Włodek – stwierdziła rezolutnie mama Józefa. - Skąd pani wie? – spytała Kaja spoglądając wciąż za niknącą na słonecznym okręgu plamką. - Zawsze stara się przelecieć nad naszymi wzgórzami, a tych kilka machnięć skrzydłami to pozdrowienie dla żony – kobieta uśmiechnęła się, a w tym uśmiechu tkwiła pewna stałość i pewność tak bardzo pożądana w ziemskich małżeństwach i rodzinach. - Pan Włodzimierz poleciał do Iraju w sprawie naszego taty? - Kochanie, na to będzie jeszcze czas – mama Józefa mówiła te słowa jakby nie troszcząc się zbytnio o to jak zareaguje na nie dziewczyna. Po kilku chwilach spojrzała mimowolnie na Kaję i zauważyła smutek, który zagościł na jej twarzy.
5Wiklinowy kosz powoli wypełniał się kwiatami lawendy. Lekki chłód docierający powoli od strony rzeki wypychał przesycone zapachem kwiatów ciepłe powietrze. Szczyt wzgórza na którym znajdowała się lawendowa plantacja rodziców Józefa iskrzył się jeszcze ostatnimi promieniami słońca, ale na zacienionych zboczach czuć było już dotkliwie nadchodzącą noc.
Tomek szurał bezwiednie nogami o gliniastą powierzchnię podwórza. Gościnny dom Józefa objawił mu całkowicie tajemnicę ich obecności w tej krainie. Mama Józefa poprosiła Kaję o pomoc przy zbieraniu lawendy, która to roślina wykorzystywana tu była do tworzenia bardzo przyjemnych kompozycji zapachowych. Sam Józef odprowadzał panią Gritty do leżącego po sąsiedzku, lecz nieco dalej od rzeki domu. Pastor został póki co w domu Józefa, gdyż - jak twierdził - musiał załatwić pewną pilną sprawę z tatą Józefa. Po pożegnaniu żony udał się do stojącej po przeciwnej stronie podwórza nieco pochylonej już szopy lub raczej - z uwagi na jej wielkość - sporej stodoły. Omijając niewielkie błotniste kałuże mrugnął okiem do Tomka nakazując mu zaczekać przed wejściem do domu na pana Włodzimierza, czyli tatę Józefa.