Codzienność, Znaki nadziei

Walek

dodane 15:57

Poznałem go... No tak, to już prawie 40 lat temu. Teraz odszedł do Pana. "Na drugą stronę grani" - jak mawiało się w środowisku taternickim....

Wieczorny spacer. Właśnie skończyłem parę ćwiczeń, mających mi pomóc zachować jako taką kondycję. Te "siłownie na powietrzu" są do tego super. Zadzwonił telefon. Wiesia. Żona znaczy się. "Walek zmarł". Zaskoczenie. Tak, wiem, że miał już osiemdziesiąt lat. Wiem, że chorował. Ale gdy ostatni raz, w połowie stycznia, rozmawialiśmy przez telefon, zdawał się być pełny nadziei. Widocznie coś poszło nie tak. Ukłucie żalu. Lekkie, bo powoli się do śmierci różnych bliskich i znajomych przyzwyczajam. No tak, coś znów się skończyło. Obiecanego sobie pogadania już nie będzie. Dopiero w przyszłym życiu...

Walek czyli tak naprawdę Ignacy Walenty Nendza. Harcerz, grotołaz, alpinista... Instruktor - trzeba koniecznie dodać. Dlatego tak wielu go znało nie tylko z chętnie prowadzonych prelekcji, ale widziało go "w akcji"... Był znany, ale to, jak w wielu mediach zauważono jego odejście, jednak mnie zaskoczyło. W portalach branżowych - oczywiste. Że Gość Niedzielny - rozumiem. Był stąd, nieraz proszono go różne dla gazety czy portalu wypowiedzi. Ale że aż Onet, TVN24, Fakt... Nieswojo się poczułem, że nie poinformowałem zaraz o jego śmierci czytelników Wiara.pl. Ale to wina tego, że dla mnie i moich znajomych  był po prostu.. Walkiem. Fakt, postacią w pewnych kręgach dość znaną. Chyba nie tylko na Śląsku. No i nietuzinkową... Ale żadnym celebrytą...

Znałem, go tak, ale... Cóż znaczy znać? Nieporównanie lepiej znała go rodzina i szerokie grono przyjaciół, znajomych. Ja... Cóż... Spotkałem go. I tak sobie myślę czytając te oficjalne biogramy.... E, jakoś to nie tak. Zasłużył na coś piękniejszego niż te oficjałki wymieniające osiągnięcia i zasługi. Zwłaszcza że.... Ot, podkreśla się dziś, że był przyjacielem Jerzego Kukuczki, że był świadkiem na jego ślubie... No, prawda. Ale... Walek był starszy. Był przyjacielem Kukuczki, owszem, ale jako ten starszy, ten który z zabawy w Indian wciągnął go w harcerstwo, a potem we wspinanie; był chyba bardziej kimś w rodzaju mentora. Podobnie jak dla wielu innych z tego środowiska. Nazwanie tego przyjaźnią jest super, ale warto pamiętać, ze to on był tym starszym... No i że w środowisku HKT (Harcerski Klub Taternicki) i katowickiego KW (Klubu Wysokogórskiego) wszyscy się jakoś tam znali i mniej czy bardziej byli przyjaciółmi. Jak na nich patrzyłem, zwłaszcza na tych z HKT, byli wszyscy trochę jak rodzina... A Walek był liderem. Świetnym, bo pozwalającym być innym lepszym od siebie...

Wiesia, moja żona, mówiła, że to człowiek, któremu dobrze z oczu patrzy. Tak, był dobry. I umiał się odnaleźć w trudnych sytuacjach. Podczas wyprawy na Lhotse, bodaj w 79 roku, ratując przed utonięciem Szerpę skoczył za nim do lodowatej wody.... Od tego czasu miał kłopot z żyłami w nodze. Pewnie zaważyło to na jego osobistej karierze czy sukcesach.... A moja żonę uratował kiedyś przed zadławieniem się. Gdy zakrztusiła się na moich urodzinach, a my udzielaliśmy jej głupich rad, on jeden zauważył, że to samo nie przejdzie i błyskawicznie, zręcznym uciskiem zaradził problemowi... Ale nie był aniołem łagodności. Wręcz przeciwnie. Bywał porywczy. Tyle że trudno czasem było dociec, czy na serio, czy to była tylko taka instruktorska gra, przez którą chciał człowieka wypróbować czy zmobilizować... Pięknie pisał o tym Paweł Wieczorek w "Zielonym straszydle" (to Walek :)) czy Artur Hazjer, też wielki alpinista, w swojej prześwietnej książce "Atak rozpaczy"...

Ale dla mnie i paru moich znajomych był po prostu Walkiem. Jeszcze przed pandemią zaglądał czasem do redakcji (Wiara.pl), żeby pogadać. Zawsze chciało się więcej, ale czas, ale obowiązki... Moje przede wszystkim. Nie miałem sił, by bywać na takich czy innych "oficjalnych" spotkaniach. Czy to na mszy za zmarłych taterników, czy innych... Pandemia te spotkania przerwała. Zostały telefony. Na urodziny. Moje w listopadzie, jego w styczniu... I to przekonanie, że jeszcze pogadamy....

Poznałem go w roku 85, na kursie skałkowym. Byłem wtedy w seminarium. Specjalnie tak wszystko poukładał, że ramach kursu w KW była "grupa specjalna", czyli paru kleryków ze Śląskiego Seminarium (tak, byłem swego czasu przez kilka lat w seminarium). Rzędkowice, Podzamcze, Mirów, Kobylańska... Potem byliśmy razem na kursie tatrzańskim. Tyle że wtedy wspinałem się najczęściej z innym instruktorem, Andrzejem Barą (jak pomagał przygotować jedzenie, mówiło się, że to danie Barowe ;)). Ale że wszyscy stacjonowaliśmy na Hali w Murowańcu, sporo było okazji do rozmów. Najwięcej podczas "dni kondycyjnych", gdy "poznawaliśmy teren"... Dzień po śmierci Walka przypadkiem otworzyłem swój stary tekst o staniu się jak dziecko, w którym między innymi wspominałem, jak późnym popołudniem nie spiesząc się - cóż tam noc! - podchodziliśmy grupą na Zawrat, a on w swoim stylu ni to żartem ni to na serio sugerował, że wyglądający dość staroświecko gość, który nas zagadnął po drodze, to może słynny Leporowski, który zginął w tych okolicach przed wojną... Uderzyła mnie też wtedy jego szczera pobożność. Codziennie mieliśmy mszę, którą odprawiali dwaj księża "współkursanci". Przychodził, choć przecież nie musiał. I wyraźnie się tymi mszami, często odprawianymi przy krzyżu nieopodal schroniska, cieszył. Jakby odkrył coś nowego, pięknego i świeżego...

Najbardziej utkwił mi jednak w pamięci Walek z kursu zimowej wspinaczki. To był początek marca 88 roku. Siedzieliśmy większą grupą (nie tylko kursanci i instruktorzy) prawie dwa tygodnie w Dolinie Wielickiej, w Śląskim Domu. Dla mnie był to w zasadzie pierwszy zagraniczny wyjazd. Pogoda - fatalna. Nie za wiele się powspinaliśmy. Chyba pierwszy raz odkryłem wtedy - głownie patrząc na Walka, że dojrzały już, odpowiedzialny i dorosły facet może mieć jednak w sobie coś z dziecka. Nie, to nie przytyk, to pochwala; umieć nie być ważnym, nadętym, ale potrafić psocić i cieszyć się z drobiazgów. Jak dziecko właśnie. Ot, chciał nam pokazać ja działa deadman. Taka kotwica śnieżna w kształcie mniej więcej łopaty. Wbija się toto w śnieg - taki zlodowaciały oczywiście, nie w puch - i nawet mocno obciążone powinno wytrzymać. Tyle że stok na którym staliśmy nie był zbyt stromy. Walek podczas demonstracji obciążył go pod zbyt szerokim kątem. Rzucił się plecami w dół, deadman wypruł i... Walek poleciał. Niedaleko, bo jak wspomniałem stok nie był stromy, to było już prawie dno doliny. Szyderstwom z mojej i drugiego kursanta strony nie było końca. "Tak Walek, dałeś nam dobrą poglądową lekcję, wiemy teraz, skąd ta nazwa, wiemy że nigdy nie powinno się czegoś takiego używać". A on niezrażony, jakby nigdy nic, śmiejąc się, wrócił do nas i zaczął tłumaczyć czemu nie zadziałało...

Kiedy indziej, gdy schodziliśmy Granacką Ławką, już na samej jej końcu, blisko schroniska, postanowił "założyć dupozjazd" (przepraszam, ale tak to nazywano). Siadało się na śniegu i zjeżdżało uważając, by nie zahaczyć rakami o śnieg i za bardzo się nie rozpędzić. Od hamowania był oczywiście czekan, nie raki... Odcinek, który gdybyśmy schodzili zabrałby nam może nawet kwadrans, pokonaliśmy w parę chwil... Trzeba było widzieć rozradowaną twarz Walka. Brodatego, w poważnym już wieku mężczyzny, ucieszonego jak dziecko...

Taki był. Trzymały się go żarty. Pamiętam jak kiedyś latem zamyślony schodziłem z kolegą Morskiego Oka na Palenicę... Nie pamiętam, czy już schodziliśmy z gór czy tylko mieliśmy jechać do Zakopa uzupełnić zapasy. Na skrótach, jakie robi szlak jeszcze przed wylotem Doliny Roztoki, ktoś nagle zastąpił mi drogę i krzyknął "To jest napad!". Zdziwiony, ale wcale nie wystraszony  podniosłem głowę i zobaczyłem brodatą twarz śmiejącego się Walka... Taki był....Szedł ze znajomymi i rodziną "choćby dotknąć skały" - jak mówił...

Z tamtego pobytu w Dolinie Wielickiej najbardziej wyryła się w mojej... nie, raczej nie w pamięci, ale w sercu - inna scena. Tego dnia poszliśmy na Wielicki. Najprostszą drogą, granią od Polskiego Grzebienia (zimą nie wchodzi się tą wąską ścieżką po łańcuchach, ale skutym śniegami stokiem po prawej). W większej grupie. Spotkaliśmy jeszcze jakichś Słowaków... W planie było zejść z Wielickiego na drugą stronę, na stronę Litworowego i stamtąd w dół... Na szczycie "starszyzna" orzekła, że to zajmie jednak zbyt wiele czasu, bo trzeba by zakładać zjazdy, nas jest sporo...  Zaczęliśmy więc wracać na Polski Grzebień. W pewnym momencie Walek orzekł, że spróbujemy odbić do doliny wcześniej. Stok był stromy, wyglądał na łatwy do przejścia, a lawiny... Cóż, zbliżała się noc i wszystko już zamarzało. Dość szybko, ale asekurując się, pokonaliśmy ten odcinek. Potem doczytaliśmy w przewodniku, że pierwszego zimowego przejścia tej drogi dokonał w tym a tym roku taki a taki "częściowo spadając".... Gdy znaleźliśmy się na dnie doliny, była już noc. Noc mroźna, gwiaździsta. Do schroniska jeszcze z godzinę. Jeszcze powyżej Wyżnej Kvetnicy (Wyżniego Wielickiego Ogrodu), w Wielickim Kotle.... Staliśmy patrząc na wyłaniające się z mroku dzięki śniegom spaszty Gerlachów, ma mur Wielickiego, Litworowego, Wysokich Gerlachowskich... Na Małą Wysoką, Staroleśną i Granty Wielickie... Patrzyliśmy na roziskrzone niebo i delikatnie skrzący się w blasku gwiazd śnieg. Walek zarządził postój, żeby coś zjeść. Batonik, cukierek, herbata.... Śmiał się i żartował. Był w domu. I my, mimo mrozu i ciemności, z nim...

Mam nadzieję, Walek, że kiedyś to powtórzymy. I znajdziemy czas - bo sił na pewno nam nie zabraknie - na wiele innych pięknych dróg. Bóg jest stwórcą piękna. Tego piękna, którym tak wielu z nas się zauroczyło, na pewno nie unicestwi...

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024