Codzienność, Znaki nadziei
W górach
dodane 2020-07-01 23:48
To była wycieczka z mottem z piosenki. "Poszedł Jasiek ku Baraniej wiązać szubienicę, coby jeszcze na ostatek widzieć Kamesznicę".
Nie jestem Jasiek, szubienicy wiązać też nie chciałem, ale reszta się zgadzała. Barania i Kamesznica. Dawno tamtędy nie chadzałem. Z kilkanaście lat będzie. Na Baraniej, owszem, bywałem. Nawet po kilka razy w roku. No, ale ostatnio w 2017 roku. Czas najwyższy, żeby wrócić.
Barania to jedna z gór mojego dzieciństwa. Pierwszej swojej na niej bytności nawet nie pamiętam. Nie miałem nawet trzech lat. Podobno byliśmy na szczycie. Za to pamiętam, jak rok czy dwa lata później namawiałem rodziców, kiedy byliśmy w schronisku na Przysłopie, żeby pójść. Schronisko stare jeszcze. Oni wybrali drogę przez Stecówkę na Kubalonkę. Pamiętam burzę jaka niewiele później przyszła do dziś... Dobrze, że nie posziśmy na szczyt.
Potem byłem po czwartej klasie. Podstawówki. Na wakacje jeździliśmy wtedy do Brennej, ale z siostrami i wakacyjną koleżanką lubiliśmy chodzić. Siostry starsze, więc nikt o mnie się nie bał. Szczyt - nieciekawy. Widoków nie było, pewnie już wtedy zasłaniały drzewa. Z czasem coraz wyższe. A wieży nie było. Rok później też byliśmy. Odwiedzaliśmy z Brennej znajomych w Milówce. Szliśmy z mamą. Dziewczyna która się do nas dołączyła opowiadała jej o Gdańsku w 1970 roku. Mówiła, że liczyli na Śląsk, ale Śląsk się nie ruszył... Mamą wyraźnie to wstrząsnęło....
Potem byłem jeszcze wiele razy. Często też zimą. Pierwszy raz przylazłem z kumplami ze Skrzycznego. W trzeciej klasie liceum. Mordęga. Ale największego wyczynu, to chyba dokonałem na czwartym roku studiów. Przetorowałem solo szlak z Radziechów aż na samą Baranią :) Myślałem: byle do Magurki Radziechowskiej. Ale dalej też nie było przetarte Śniegu nie było wiele, poniżej kolan. Ale były miejsca, gdzie było więcej. Ostało mi się z tej wyprawy jedno zdjęcie. Stoję na szczycie koło tego betonowego słupa w swojej zimowej wielofunkcyjnej kurtce z darów. Byłą brązowa, choć mocno wypłowiała i nieszczególnie na mnie leżała. Za to z podpinanym polarem. Wtedy będącym nie gładką tkanina, ale takim "miśkiem".... Innej nie miałem.
Z Baraniej do Kamesznicy pierwszy raz czarnym szlakiem szedłem wtedy z siostrami, koleżanką od wakacji i mamą do Milówki. Rok później powtórzyliśmy trasę. A potem... Potem stałą się to moja ulubiona trasa zimową. Od wielu lat jednak tam nie chodziłem. Gdy szedłem poprzednio... To było mniej więcej w tym czasie, gdy Barania stałą się od wschodu łysa. Szło się takim pustkowiem. Drzewa najwyżej pojedyncze, większych krzaków też nie było. Za to mnóstwo czarnego pyłu. Skręciłem wtedy do Węgierskiej Górki, tam zostawiłem samochód. Ale pomyślałem, że szlak zrobił się bardzo nieciekawy.
Teraz za to zrobił się przepiękny. Drzewa jeszcze niewysokie, mnóstwo świetnych widoków. Na worek Raczy i Rycerzowej, na Koniaków, ale dziś pogoda była świetna, więc i dalej. Po Rozsutcu poznaje się Mała Fatrę. Romanki, Rysianki i Pilska nie sposób nie poznać. Podobnie dalej leżącej Babiej. To wszystko, a nawet i więcej, widać też ze szczytu Baraniej. Pasmo Policy za Babią, gdzieś za Tatrami Niżne Tatry, między Mała Fatrą a Tatrami wystające czubki, jak nic Choczańskie z Wielkim Choczem... No i Beskid Śląsko - Morawski. Z Charakterystyczną, największą w tym rejonie Lysą Horą. Ale na tym szlaku kompozycje widokowe są lepsze :)
Było też odkrycie. Trzy krzyże i napis NSZ. Poświęcone żołnierzom Bartka. Wcześniej nie zauważyłem, czy nie było? Za to bez trudu rozpoznałem drogę, którą trzy lata temu po raz ostatni właziłem na Baranią. Starą, zapomnianą po południowe stronie Czarnej Wisełki. Szedłem od Karolówki, ale pewnie od schroniska też można. Mglisto wtedy było i wszystko wyglądało tajemniczo. Szedłem momentami na czuja, ale trasa bardzo mi się podobała. Szlaku na Przysłop mam powyżej uszu :) W tym roku też dałem sobie spokój.
Z Baraniej poszedłem w kierunku Magurki Wiślańskiej. Ale ze postanowiłem zrealizować swoja młodzieńczą groźbę, nie zawsze trzymałem się szlaku. Ze szczytu nie wlazłem na trawers schodzący ze szczytu, ale szedłem wprost grzbietem. Tak jak z początku schodzi szlak niebieski do Wisły Czarne. Zawsze chciałem zobaczyć, zawsze mówiłem następnym razem. Teraz już nie. Urokliwy wariant. Z zaskakująco stromymi stokami od zachodu. Na szlak wszedłem u spodu kopuły szczytowej Baraniej.
W dzieciństwie i młodości wszystko to wyglądało zupełnie inaczej. Wszędzie rósł las. Zazwyczaj wysoki. Trasa wcale nie była widokowa. Dopiero gdzieś w latach dziewięćdziesiątych zaczęły się wiatrołomy. Najpierw od Skrzycznego. Bliżej Baraniej lasy stały. Dziś piękne widoki. I nijak nie pasuje to wszystko do tego, co pamiętam sprzed lat. Ale jest zdecydowanie ładniej. To najpiękniejsze okolice Beskidu Śląskiego. Z permanentnym widokiem na dolinę Wisły i Soły ( z Żywcem). Ale dopiero gdzieś po 2000 roku gruchnęło: pod Baranią wielki wiatrołom, lepiej tam nie iść.
Macura nie pójdzie? E. Poszedłem. Zimą. I wycofałem się z Malinowa (Tam gdzie Ondraszkowa Jaskinia, z drabinami, za które dziś nie ręczę, ale dawniej - owszem, schodziło się nie raz ). Za dużo śniegu. Nawet w rakietach nie dawałem rady. I to był los wygrany na loterii. Z pół roku później byłem tam, kiedy śnieg już stopniał. Przede mną szła grupa młodych ludzi. I dwójka starszych. Ja miałem zamiar toto obejść. Od wschodu, z 400 metrów niżej, jest wielka polana. Ale jak idą, to pewnie wiedzą co robią.
Nie wiedzieli. Szybko ich dogoniłem. Z prostego powodu: przełaziliśmy nie przez pojedyncze drzewa, ale leżące na sobie po dwa, trzy. Dwójka starszych, gdy tylko pojawiła się okazja, wycofała się. Ja skręciłem na ową polanę. Młodzi poszli dalej. Nie było już daleko, najgorsze już chyba przeszliśmy, ale jakoś nie miałem ochotę nawet nisko leżących drzew przekraczać. Zszedłem na polanę (dziś drzewa znacznie wyższe i już by nie było tak prosto, bo to gęste młodniki). Szczyt Baraniej miał wtedy jeszcze drzewa. Poszedłem na jej południowy skraj. Niestety, dalej trzeba było schodzić. Powyżej ciągle był wiatrołom. No to zszedłem, przekroczyłem jakieś mokradła i już lasem, po bardzo stromym w tym miejscu stoku, wdrapałem się na biegnącą trawersem ku szczytowi ścieżkę ze szlakiem. Zajęło mi to sporo czasu, więc nie zdziwiłem się, że młodych już nie było. Jakież było moje zdziwienie, gdy pojawili się, gdy ja miałem już zbierać się po odpoczynku do zejścia. Jedna z dziewczyn trzymała się za nos. Bała się, że go złamała. Było gorzej, niż się wydawało.
Dziś zszedłem wiec na ową polanę. Stoi tam bacówka. Kręcili się jacyś ludzie, w górze latał dron więc nie zatrzymywałem się, tylko przeszedłem ja w poprzek i jedną z dróg doczłapałem na grzbietu biegnącego z Magurki Wiślanej do Węgierskiej Górki. Ach te widoki. Kiedy szedłem tu pierwszy raz, wszystko było właściwie zalesione. Prócz dwóch hal, znanych nawet z nazwy. Był rok bodaj 1979, wtorek wielkanocny. Wyżej jeszcze sporo śniegu. Szedłem z towarzystwem swojej starszej siostry (i z nią ma się rozumieć), a więc ze studentami, choć ja byłem dopiero w I klasie liceum. Ale podobno byłem jak na swój wiek poważny (potem przez lata było na odwrót: zawsze dawano mi mniej lat niż miałem). Spaliśmy wtedy w leśniczówce pod nieczynnym wtedy jeszcze, choć już wybudowanym nowym schroniskiem pod Przysłopem. Mieli je otworzyć za dwa tygodnie. A leśniczówce wszystko skrzypiało. Od podłóg przez łóżka.. Potem zrobił się z tego prywatny dom. Też spałem tam podczas majówek.... Ale normalnie, to już w schronisku. Nad podziw architektonicznie brzydkim.
Ten szlak to fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego. Powtórnie pojawiłem się na nim rok później, gdy po drugiej klasie liceum postanowiłem przestać liczyć na to, że ktoś pójdzie ze mną i wybrałem się z Ustronia do Krościenka. Potem przecierałem go od połączenia z niebieskim od Radziechów, ale już o tym pisałem.... Potem jeszcze kilka razy. Majaczą mi przed oczyma wspomnienia jakichś szłasów, ale dziś po nich ani śladu. Jak na Czole Turbacza. Ostatni raz szedłem tym szlakiem do zejścia do Lipowej, czyli do Magurki Radziechowskiej, parę lat temu, wczesną wiosną. I to była mordęga. Od Malinowskiej Skały szlak nie był już właściwie przetarty, a jeśli były jakieś ślady, to ja i tak się w nich zapadałem głębiej. Na Zielony Kopiec ledwo się wczołgałem. Zanim doczłapałem na Magurkę Wiślańską, byłem już mocno zmęczony. Normalnie ile jest stamtąd na Magurkę Radziechowską? 45 minut, godzina? A tu na trasie pojawiały się jeszcze... zasypane śniegiem wiatrołomy. Niewielkie, ale trzeba było je obchodzić. Tym razem po śladach. Nic dziwnego, że nie zachwycałem się widokami. Zresztą było dość mgliście, a jak zacząłem schodzić, to nawet musiało zacząć padać, bo mam na zdjęciu ładną tęczę :)
Tym razem nie było problemów. Skałki... Pamiętam, jak stały w lesie, więc nie były znów taką atrakcją jak dziś. Magurka Radziechowska, potem Hala Radziechowska, Magurka, Glinne.... Nie. Glinne już nie. Upał był coraz większy. Na dole w samochodzie - już jak sporo przejechałem - pokazało się nawet 30 stopni. A i tak musiałem nie do Węgierskiej Górki, ale Kamesznicy, gdzie zostawiłem samochód. Więc z przełęczy przed Glinnem jakąś drogą leśną dotarłem do pięknej stokówki. W prawo czy w lewo? Mapa w komputerze okazywała tu wiele dróg ale w komórce ich nie było. Lepiej w lewo, lekko w dół. Tam jakaś droga w dół się znajdzie, bo tą na której stałem, to można pewnie cały masyw okrążyć ;) Udało się. Z jednej na drugą. Ale gdy pojawiła sił możliwość zejścia mało wyraźną ścieżką wprost w dół dałem spokój. Złazić na łeb na szyję nie wiediąc, czy ta niewyraźna ścieżka gdzieś się nie skończy? Nadłożyłem drogi ale zwyczajną szutrówką - oficjalnie drogą pożarową - a potem nawet asfaltem dotarłem do miejsca, gdzie może i szybciej doszedłbym skrótem, ale pod warunkiem że nie połamałbym tych moich dawniej połamanych już nóg...
A że pora nie była jeszcze późna urządziłem sobie przejazd przez Nieledwię do miejscowości Sól-Kiczora. Nie jechałem tam nigdy. Dawniej jeździło się - podobnie jak pociąg - przez Rajczę. Teraz na Zwardoń od Kamesznicy nową droga z tunelem. Nie było więc okazji. Samej Soli też właściwie nie znam, bywnąłem tam raz - dwa razy, schodząc z Rachowca,poza tym tylko przejazdem. Więc się rozejrzałem. W Nieledwi... Za wejściem na Zabawę. Byliście na Zabawie?
Ja byłem. Nie chodziłem wtedy nawet do przedszkola, ale wyprawę pamiętam. Taka półdniowa, bez wielkich przygotowań. Tylko z ojcem i jedną z sióstr. Druga chyba chora była, mama z nią została. To z Milówki blisko. No, przyznam się bez bicia: wspomnień ze szczytu jakoś nie mam. Za to pamiętam zamknięty semafor kiedy przechodziliśmy jakimiś opłotkami blisko torów.... Wybrałbym się tam jeszcze raz. To może niezbyt atrakcyjna góra, podobnie jak leżąca nad Milówką Sybirka, ale tak głupio, żeby tego sporego kawałka Beskidów nie schodzić :) A może będzie jak z Beskidem Niskim?
Też myślałem, że przejdę raz, bo raz trzeba i już wracał nie będę. Bo po co, skoro Niski? A się zakochałem.
Jak widać, o górach mógłbym bez końca... Na szczęście kto czyta blogi?