Znaki nadziei

Pamiętam

dodane 13:40

Może niewiele, ale... Zawsze coś, prawda?

Napisałem w komentarzu na Wierze o przeszłości, która powinna zamienić się w wieczność (https://info.wiara.pl/doc/5112830.Z-przeszlosci-w-wiecznosc). Wspomniałem między innymi o spotkanych podczas moich wędrówek ludziach. Ku mojemu zdumieniu ktoś się odezwał. " Dziękuję za pamięć i modlitwę. Kiedyś spotkaliśmy się na zmrożonej Baraniej Górze... ". Tak, pamiętam. Zresztą było to tylko sześć lat temu. Mróz był siarczysty, a ja czułem, że gdybym na dłużej niż jedną chwilę siadł, to bym zamarzł. Dwie osoby zeszły z wieży. Ku mojemu zdumieniu jedna z nich mnie znała. Przez wspólną znajomą. Ja oczywiście, o wstydzie, prawie nie pamiętałem. Pamiętam, ze następnego dnia wracaliśmy razem do Wisły Czarne. Widok z poprzedniego dnia bezkresnych śniegów na wschodnich stokach masywu Baraniej - a były tego roku głębokie  - skłonił mnie do porzucenia myśli, że mógłbym to sam przetorować. Nawet jeśli, ze względu na tę upiornie niską temperaturę byłoby to dosyć ryzykowne. Tak, pamiętam....

Ten wpis skłonił mnie jednak do napisania, o innych których pamiętam :) Oczywiście chodzi tylko o tych, których poznałem gdzieś w podróży i natychmiast lub prawie natychmiast się rozstaliśmy, nie tych, z którymi los zetknął mnie na dłużej...

Ostatnia dekada sierpnia 1980. Nie miałem jeszcze 17 lat, pierwsza większa samotna wędrówka. Grupa studentów (i studentek) na szlaku między Węgierską Górką a Rysianką. Pośliznąłem się i upadłem. Oni w śmiech. I natychmiast zaczęli przepraszać, tłumacząc, że wcale nie śmiali się z mojego upadku, ale a z faktu, ze dokładnie w tym samym miejscu pośliznęli się dwaj ich koledzy. "Tam jest woda, tam się myją, możesz też" tłumaczyli nieco zakłopotani. Następnego dnia dwaj z ich pytali mnie czy mam radio. Widząc moje zdziwienie wyjaśnili, że spotkali niedawno gościa od 11 dni samotnie wędrującego po górach. Gadał ze spikerem radiowym -  śmiali się. No tak. Mnie jeszcze tak nie odbiło. Ale może kiedyś, dobrze że mnie przestrzegli )

Parę dni później. Schronisko na Starych Wierchach. W Polsce wrze. Parę dni wcześniej radio (na Markowych Szczawinach) doniosło, że jeden z członków rządu popełnił samobójstwo. Dwa młode małżeństwa - z Bielska i Wrocławia - dzielą się doświadczeniami co można kupić a co nie. Ubolewają, że mięsa u nich mniej niż na Śląsku. Ale za to warzyw więcej - radośnie zauważają. Nie poznali, że ja też ze Śląska. Choć bez przeszkód "godom" bez problemu przestawiam się na "mówienie". Rzadko zdarza się, że ktoś słyszy akcent...

Rok później. Początek lata 1981 roku. Ania. Uczyła się w  Bytomiu, wracała do rodziców w Łomży. Miła rozmowa na korytarzu zapchanego, nocnego pociągu do Warszawy...

Tego samego roku. Zbyszek z Kalisza. Poznajemy się na Jaworzynie Krynickiej. Jest kandydatem na przewodnika, który przed egzaminem chce jeszcze lepiej poznać "swój" teren. Wędrujemy razem na Łabowską, gdzie uczestniczymy w akcji szukania transportu dla gościa, którego natychmiast trzeba zwieźć do szpitala. Drwal, do którego wysłali nas gospodarze schroniska nie zastanawiał się ani sekundy. Natychmiast zaprzągł konia. Gdy udało się nam zwieźć go kawałek od schroniska nadjechała z dołu zawołana wcześniej przez kogoś z obsługi schroniska terenówka... Paroletni dzieciak, syn cierpiącego, jest przerażony. Dobrze, że obaj zjadą w doliny. A my kontynuujemy wędrówkę, by już spóźnieni, po zmroku dotrzeć na Niemcową. Zmęczony jest zwłaszcza żółtodzioby towarzysz wędrówki. Następnego dnia przez Prehybę docieramy do Krościenka. Zbyszek idzie dalej, na Lubań. W knajpce, gdzie jemy już tylko w dwójkę ziemniaczane placki przyznaje, że ma trochę dość charakteru mojego kolegi. Dzieciuch po prostu. No tak, rozumiem. Dzięki Zbyszkowi po dobrych kilku latach niejedzenia znów polubiłem ziemniaczane placki ;).

Parę lat później. Rok 1983. Bieszczady. Idę nocą z Cisnej do Baligrodu. Przeliczyłem się z siłami. Po całodziennej wędrówce i dwóch średnio przespanych nocach nie mam jednak wielkiego spręża. Od czasu do czasu przejeżdża jakiś samochód, próbuję zatrzymywać, ale mijają mnie szerokim łukiem.  Na serpentynach już za Jabłonkami mija mnie motocykl. Mija i wraca. Może gdzieś podwieźć? Więc jedziemy. Do Baligrodu. Nocleg? E, nie trzeba. Idę dalej. Gdy kompletnie opadnę z sił resztę nocy spędzę na przystanku. W sercu pozostanie podziw dla życzliwej odwagi tego anonimowego ktosia z Baligrodu...

Rok później. Gdzieś w okolicach Runku w Beskidzie Sądeckim. Długowłosy blondyn. Zrobić zdjęcie? OK. I parę minut sympatycznej rozmowy. Następnego dnia na Niemcowej - młode małżeństwo. Prośba o to samo.  Też rozmawiamy. Potem, tego samego dnia wieczorem, między Szczawnicą a Krościenkiem widzę przed sobą dziwnie ubranego wędrowca. Buty. Jakieś takie zbyt eleganckie na wędrowanie w nich. Zatrzymuje się, siada na ławce. Gdy do niego dochodzę zatrzymuje mnie. Zaprasza na improwizowaną kolację. "Gdy nie mam, to poproszę, gdy mam, to chętnie się dzielę". Łamiemy świeży chleb, chyba czymś tam tez smarujemy... I każdy z nas rusza w swoją stronę, szukając schronienia przed wilgocią nocy...

Parę lat później. Szałasiska.  Czteroosobowy bazowy namiot, A nim ja, mój kolega Andrzej, i dokwaterowani do nas Andrzej i Jędrzej. My za Śląska, oni z Zagłębia. Pogoda była paskudna, więc niespecjalnie włóczyliśmy się po górach. Za to grywaliśmy w brydża i w kierki. Biedni, struli się, kiedy zjedli niezbyt świeża rybną konserwę...

Rok później. Kwiecień. Schronisko w Pięciu Stawach. Wieczory są jeszcze bardzo długie. Jestem z kumplami, ale przysiada się do mnie chłopak. Gdzieś z Dolnego Śląska. Rozmawiamy o wierze. On jest Krysznowcem, ale chyba nie do końca mu z tym dobrze. Pyta. Szuka. W gwarnej sali toczymy ciche i długie rozmowy. Dwa? Trzy wieczory? Jakoś tak. Trzeciego (a może drugiego) przysiada się dziewczyna. Ona jest katoliczką. Ale ma jeszcze więcej pytań. Też rozmawiam. ten wieczór, następny... Koledzy obok zajęci sobą, a ja bandażuję...

Ten sam 1988 rok. Lipiec. Schronisko na Luboniu. Takie dziwne, jakby budowniczy nie wiedział, czy chce zbudować schronisko czy wieżę widokowa. Wielka sala na dole. Prowadzący je - po filozofii. Rozmowa schodzi na średniowieczny spór o powszechniki. Dyskutujemy z pasją. Wchodzi czwórka chłopaków. Widzą, ze toczy się ożywiona rozmowa, więc z radością się dosiadają. Widzę na ich twarzach, jak ich pierwotna pewność, ze sobie pogadają zamienia się w bezgraniczne zdumienie. Takiego tematu się nie spodziewali - będą przyznawali, gdy spotkam ich następnego wieczoru pod Turbaczem i jeszcze następnego na Lubaniu.

Następnego dnia idę z jakimś sobowtórem Lennona. Po prostu zmierzamy w  tę samą stronę, a on chyba nie lubi chodzić sam. Dziwny trochę, ale OK. Jemu nie chce się iść asfaltem pary przystanków, więc umawiamy się, że zaczekam na niego na początku szlaku. Ale gdy  nie widzę go w autobusie (okazało się potem, ze sobie w nim leżał i dał się podwieźć nie na ostatni przystanek, ale do miejsca zawracania) idę go szukać. Nie ma go. Pędzie na Turbacz. Już po drodze dowiaduję się, ze tak, ktoś taki szedł. W schronisku otoczony wianuszkiem dziewczyn ledwie mnie poznaje. Dobrego wieczoru - śmieję się. Wolę chatkę studencką trochę dalej...

Kilka dni później. Już po tym, jak jakiś WOP-ista w Łupkowie eskortował mnie do chatki, bym przypadkiem nie zaczął samopas łazić po terenie, "bo tego nasz major nie lubi". I po spotkaniu chyba tegoż majora z dwoma żołnierzami gdzieś na granicy, piętnaście minut od miejsca, gdzie młodzież z Polski i Słowacji prowadziła a granicy wymienny, ale nie całkiem legalny handel. Studencka baza w Roztokach. Z wyschniętym na wiór żołądkiem - jakiś na szlaku granicznym w tamtym rejonie nie było okazji, by cokolwiek jedzenia dokupić, a stare się skończyło. Nie wiem, czym zasłużyłem sobie, że właśnie mnie dziewczyny nakarmiły co smaczniejszymi kąskami z przygotowanego do upieczenia na następny dzień barana, ale nie wiem, czy kiedykolwiek jedzenie tak jak wtedy mi smakowało. Rano msza, która sprawował jakiś świeżo wyświęcony ksiądz. A potem dalsza wędrówka w towarzystwie dwóch chłopaków z Krakowa (pięknie śpiewali "na koolejoowym szlaaaku) i .. No właśnie. Chybam jeśli pamięć mnie nie myli,  Jarka. W każdym razie Badacza Pisma Świętego. Był zachwycony, ze może sobie ze mną pogadać o Piśmie Świętym. Wędrowaliśmy razem przez następne dwa dni. Na Przełęcz Bukowską poszedłem już sam.  Koledzy zdaje się chcieli w Ustrzykach trochę odpocząć. Wieczorem się pożegnalliśmy Oni zostawali, ja musiałem wracać. Miesiąc później Jarek odszukał mnie na Szałasiskach, nieopodal Morskiego Oka.... Wierzył inaczej, ale był dobrym człowiekiem....

No tak, wtedy też na Szałasiskach poznałem Witka. Był jednym z tych dwóch nieszczęśliwców, którym niedźwiedzica Magda rozwaliła namiot. Stukał biedak kubkami przez pół nocy, żeby ją odstraszyć. Szkoda tylko, ze jeden z tych kubków nie był jego ;) No ale z Witkiem połączyła nas później długoletnia znajomość, więc nie pasuje do tej bajki :) Za to w sierpniu na Rąbaniskach,  kiedy mokry namiot skuł lód, a ja nie bardzo mogłem się ruszyć, bo paskudnie skręciłem nogę, usłyszałem po  raz pierwszy piosenki Wolnej Grupy Bukowiny. Jak nie podziękować tym, którzy je wtedy śpiewali? I Archaniołowi Zbigniewowi, który choć ciągle głośno na wszystkich narzekał, własnoustnie nadmuchiwał szynę na nodze? Dobrze, że udało mi się go ubłagać, żeby nie wzywał do mnie GOPRu, który by mnie zwiózł na prześwietlenie. Jeszcze by przylecieli helikopterem ;)

Wiosną następnego roku znów Było Pięć Stawów. I najpierw dziewczyna, która koniecznie chciała przejść przez Zawrat, ale ci, z którymi szła ją zostawili (czego do dziś nie mogę zrozumieć). Koledzy, którzy spotkali ją wcześniej już się nią zaopiekowali, ale... To był wyjątkowy pechowiec. Śnieg na wydeptanej ścieżce się pod nią załamał i wpadła w w leżącą niżej kosodrzewiną. Jak wyjść, gdy nie ma na czym oprzeć nogi? Ciągnięcie za ręce nic nie dawało. Wsunąłem się do dziury obok niej. Opierając się na mnie jakoś się wygramoliła. Potem mnie się jakoś wyjść udało. Jej pech udzielił się i mnie. Przy przekraczaniu potoku załamał się pode mną lód. Na szczęście tylko zmoczyłem buty. Nie chcąc, by cokolwiek jeszcze się stało odprowadziłem dziewczynę do Wodogrzmotów. Mam nadzieję, że przeszłaś jeszcze wiele pięknych dróg, Bezimienna :)

Wróciłem z jakąś grupą. Szedłem na końcu, rozmawiając z dwoma chłopakami i dziewczyną. Czułem, ze mogę być potrzebny. Pamiętałem, jak sami poprzedniego dnia  z trudem, już po ciemku, żeśmy na ten próg się wspięli. Na progu Piątki dziewczyna wyraźnie osłabła. Wziąłem jej plecak, ale to niewiele dało. Na pomoc ruszyli przypatrujący się nam z góry GOPRowcy. Dostałem opieprz, że nie mamy czekolady i ciepłych napojów. Hm. Ja w tej grupie bym całkiem przypadkowo, a czekolady dziewczyna nie mogła przełknąć... Godzinę później, już w schronisku mówiła, jak strasznie jej wstyd. Nie trzeba, zdarza się, nagły spadek poziomu cukru... Mam nadzieję, że i ona przeszła potem w górach jeszcze wiele dróg.

Ale była tam też przede wszystkim M... Tak jej mówili. Nie chcę pisać jak, bo może są tacy, którzy ja pod tą ksywką pamiętają. Uśmiechnięta, z zadartym nosem, w małych, okrągłych okularkach. Kiedyś - jak się komuś głośno chwaliła - oazowiczka, teraz patrząca na świat już zupełnie inaczej. Przysiadłem się do niej na tratwie (takim miejscu do spania na korytarzu)  Siedzieliśmy w trójkę, żartowaliśmy. Brzdąkałem na gitarze. Koledzy szczęśliwi, ze ich niedawna górska przygoda dobrze się skończyła śpiewali w pokoju obok. Wiedziała, że są klerykami. Ale nie wiedziała, że ja też.  I pozwoliła sobie na parę złośliwych uwag pod ich i wszystkich kleryków adresem. Nic nie powiedziałem. Dalej wesoło rozmawialiśmy... Następnego dnia już wiedziała. Chyba było jej głupio. Siedziała na jakimś stopniu. Stanąłem przy niej. Nie bardzo wiedziałem co powiedzieć, ale wiedziałem, ze coś powinienem. Ona chyba też. Podniosła zakłopotane oczy, trochę się przesunęła i zapraszającym gestem klepnęła w miejsce obok. Żeby usiadł. Usiadłem. To była chwila, w której uwięziona w tej dziewczynie rzeka dobra mogła popłynąć. Chwila, w której miałem podać jej rękę i pokazać, ze świat, którym dziś tak bardzo gardzi nie jest wcale taki zły. Ale stało się inaczej. Wyrosła nad nami Kruszyna i zaczęła krzyczeć - nie na mnie oczywiście -  że rozumie waletowanie raz czy drugi, ale trochę to by jednak mogla zapłacić. Upokorzona już do reszty M. uciekła. Musiała szybko się spakować i zejść w dół, bo jej już nie spotkałem... Nie muszę chyba dodawać, że M. zajmuje w moich wspomnieniach miejsce szczególne. To ktoś, kto chyba bardzo potrzebował mojej wyciągniętej ręki, ale ja nie zdążyłem jej wyciągnąć. Mam nadzieję, że Bóg tak pokierował jej losami, że kiedyś będę mógł ją za to w niebie przeprosić...

Strasznie dużo tych wspomnień. To może resztę nieco później :) W podzięce naprawdę wszystkim, że ich spotkałem :)

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024