Codzienność, Złośliwości, Znaki nadziei
Szafarski los
dodane 2014-05-11 17:18
Zaszczyt? Tak. I służba. Zamieniająca się w krzyżową drogę, gdy współbracia krzyczą na sługę, że nie jest godzien swoimi rękami dotykać Chrystusa. Wybrać drogę posłuszeństwa krzykaczom czy Kościołowi, który do posługi ustanawia? Czyli zgodnie z owym "co zwiążesz na ziemi będzie związane w niebie" posłuszeństwo samemu Bogu? Nie mam wątpliwości.
Dziś modlimy się o powołania. Kapłańskie, zakonne, misyjne. A ja czytam komentarze pod tekstem Wojtka Teistera o nadzwyczajnych szafarzach Komunii. I jest mi smutno. Bo przecież bycie szafarzem to też pewne powołanie. Nikt tego zaszczytu nie bierze sobie sam. Szafarz nie tylko jest ustanowiony przez biskupa. Często też, przynajmniej w mojej diecezji, już sam pomysł żeby nim został, to wskazanie proboszcza, nie samego zainteresowanego. I tym ludziom różni pobożni współbracia dziś mówią, że swoimi brudnymi łapskami nie powinni dotykać Boga....
Tak, sam jestem szafarzem. Od siedmiu lat. Zanim poszedłem na kurs proboszcz delikatnie urabiał mnie parę miesięcy. Bo choć byłem w swojej parafii lektorem, nie bardzo czułem się w roli szafarza Komunii. Chodzenie do nieznanych mi chorych zawsze było dla mnie trudne. W końcu jednak się zgodziłem. I teraz, razem z innymi, za to obrywam. Obrywam za to, że zgodziłem się robić to, czego oczekiwał ode mnie Kościół. Czyli że powiedziałem "tak" Bogu, który mnie przez Kościół do tej posługi powołał...
Nie to, żebym czuł się godny dotykać Boga. Uważam, że moje ręce są brudne. Brudne też bywają moje usta, mój umysł i moje serce. A nawet gdyby były czyste nigdy same z siebie nie byłyby godne dotykać Boga. Ale skoro sam Bóg chce żebym to robił....
A myślę, że Bóg chciał. Nie wiem dlaczego, ale chciał... ON zawsze tak robi, że kiedy czegoś ode mnie chce, otwiera jakąś furtkę, a jeśli to za mało, zamyka inne...
Kiedy dwadzieścia sześć lat temu, na dwa miesiące przed diakonatem (czyli już po lektoracie, akolitacie i po ad misio) brałem w seminarium roczny urlop, moi koledzy byli w szoku. Niektórzy przypuszczali nawet, że to wszystko wynik traumatycznych przeżyć związanych z wydarzeniami w górach. Co się stało? Moi koledzy utknęli podczas wspinaczki na Zamarłej. Była zima. Złapali nieplanowany biwak. Jeden na szczycie, drugi w ścianie. Wydawało się, że ich nie uratują. Zwłaszcza tego drugiego.... Ale decyzję o przerwie podjąłem wcześniej. Po prostu chciałem sobie dać jeszcze czas. Przecież lepiej nie być księdzem wcale, niż być byle jakim, prawda? Zwłaszcza kiedy biskup podczas rozmowy wręcza kartkę z cytatem z Jana Pawła Wielkiego: „Musicie od siebie wymagać, choćby inni nie wymagali”. Kiedy więc moi koledzy przygotowywali się do pierwszych świeceń, ja zanurzyłem się w lody i śniegi Doliny Wielickiej. A wiosną rozpocząłem karierę robotnika wysokościowego. Praca brudna, wymagająca, nie pozwalająca na wykorzystanie zdobytej wiedzy i doświadczeń, ale bardzo dobrze płatna.
Nie jestem godzien. Wybrałem drogę wysokościowego malarza. Ale chciałem skończyć studia. Wybrałem się więc na KUL. Był rok 1989. W planach ewentualnie drugi fakultet, studia doktoranckie. Co potem? Zobaczy się. W 1990, niespodziewanie dla nas wszystkich, religia wróciła do szkół. Moje plany się nie zmieniły. Ale upomniał się o mnie Najwyższy. W osobie mojego proboszcza, który błagał mnie, żebym zaraz po skończeniu studiów pomógł. Zamykałem sobie w ten sposób część możliwości na przyszłość, ale pomogłem. Zacząłem uczyć. Z drobnych prac wysokościowych nie zrezygnowałem. Tylko one ratowały mnie i moją poznaną w Lublinie żonę przed życiem w nędzy.
Aż wiosną 1992 stało się. Jedna źle przyspawana klamra parę metrów nad ziemią wystarczyła. Złamane obie nogi. Szpital. Komplikacje. I wyrok: to jest kalectwo. Do robót wysokościowych niespecjalnie się już nadawałem. W każdym razie nie w tym momencie. Bóg zamknął przede mną jedyną istniejącą w tamtym czasie alternatywę. I choć przyszło mi też zmienić szkołę, w katechezie pozostałem. Najpierw poza własną parafią, a potem i poza swoją diecezją. Nie bardzo miałem już inne wyjście. A katechizować w sumie lubiłem....
Myślę, że reforma wprowadzająca gimnazja była katastrofą. Kiedy do szkół średnich trafił pierwszy rocznik po gimnazjum myślałem, że tylko oni są jacyś tacy dziwaczni. Ale kiedy kolejny rocznik młodych ludzi, którzy przyszli do naszej szkoły okazał się dla mnie równie nieodgadniony, a przy tym nie bardzo mogłem połapać się w sensie (celowości) nowych programów i ni w ząb nie rozumiałem sensu zawalającej nas papierkowej roboty, zacząłem się zastanawiać, czy powinienem dalej uczyć. „Musicie od siebie wymagać, choćby inni nie wymagali”. Po co być byle jakim katechetą?
Na przełomie tysiącleci uzyskałem uprawnienia przewodnickie Właściwie tylko po to, by nie mieć problemów z prowadzeniem szkolnych wycieczek, ale to też była alternatywa. Na dodatek, od początku 2002 roku zacząłem pomagałem księdzu Arturowi Stopce na Wierze. Okazało się, że nieźle wychodzi mi odpowiadanie na pytania internautów. Czasem też coś drobnego napisałem. Znów miałem do wyboru trzy różne drogi. Zostać w szkole, ruszyć w stronę przewodnictwa albo zaangażowania w internecie...
Zastanawiałem się długo. Z jakieś dwa lata. Bo lubiłem kontakt z młodymi ludźmi. Mimo różnych problemów byli dla mnie nieustającą radością. Wybrania drogi przewodnika właściwie nawet nie brałem pod wtedy uwagę. Ale – pomyślałem – skoro mogę się przydać nieznanym internautom, a w szkole – jak to przeczuwałem – niebawem zacznę męczyć i siebie i uczniów, to co się zastanawiać? To znak od Boga. Drastycznego odpływu uczniów w mojej szkole (co wkrótce po moim odejściu się stało) nawet nie przewidziałem. Po śmierci Jana Pawła Wielkiego zjawiłem się na stałe w portalu. A trzy lata później, mocno przypadkiem, zostałem jego redaktorem naczelnym. Nie wiem czy akurat tego Bóg chciał. Ale się z tym pogodził...
Szafarzem zostałem w bardzo podobny sposób.
To chyba było gdzieś na początku tego tysiąclecia. W dobie pracy poza diecezją z moją parafią łączyły mnie już właściwie tylko niedzielne Msze. Ale... Tak, w tej jednej sprawie nie do końca zostawiłem wszystko zrządzeniom Bożej Opatrzności. Chodzi o to, że nie mogłem słuchać, jak młodzi lektorzy kaleczyli Słowo Boże. Flaki mi się wywracały, gdy słyszałem, jak ten czy ów, przekonany o swojej niezwykłej umiejętności głośnego czytania, z aktorskim patosem akcentował w zdaniu spójniki albo inne, niewiele więcej znaczące słowa. Było dla mnie jasne, że zupełnie nie rozumieją czytanego tekstu. Do dziś zresztą się dziwię, że sprawa tak ważna jak czytanie Słowa Bożego przez dobrze przygotowanych lektorów (a nie dzieci) nie budzi nawet setnej części emocji, jaką rodzi posługa nadzwyczajnych szafarzy Komunii. Przecież tu chodzi o Boże słowo! Prawdziwe Słowo samego Boga! Gdy więc jeden z wikarych ogłosił nabór do grupy dorosłych lektorów – jak nie widzieć w tym zrządzenia Bożej opatrzności, skoro wedle mojej pamięci zdarzyło się to w historii mojej parafii pierwszy i ostatni raz – zdecydowałem się. Zrobiłbym wszystko, żeby tylko nie słyszeć więcej tego kaleczenia Bożego słowa.
Po latach stanąłem więc znów przy ambonie. Naprzeciw tłumu ludzi. Ja, dawny lektorski wyga, po latach przerwy roztrzęsiony jak nowicjusz. I tak już zostało. Kiedy tylko nigdzie nie wyjeżdżałem, wystrojony jak dorsz na Święto Morza (albo szczur na otwarcie kanału) – czyli w garniturze i krawacie – zjawiałem się na niedzielnej Mszy, by nie pozwolić kaleczyć Słowa Bożego. Gdy po paru latach proboszcz poprosił mnie o to, żebym został nadzwyczajnym szafarzem Komunii, zachęcony też przez żonę, nie odmówiłem. Jeden jedyny szafarz w naszej parafii zyskał trzech nowych współbraci. W tym mnie...
Chodzę do chorych od siedmiu lat. Zawsze, nawet w najgorszej pogodzie, w białej albie. Wdziałem ich wdzięczność za to, że przyzwyczajeni do częstej Komunii mogą przyjąć Pana Jezusa choć raz na tydzień. Widziałem łzy rodzin, gdy odchodzili. Widziałem też przeróżne „niebieskie ptaki” z szacunkiem zdejmujące przed Pan Jezusem czapki (trafiały mi się drogi koło jednej z bardziej obleganych piwiarni). To oczywiście zaszczyt. Wielki zaszczyt. Ale też posługa. Wcale nie taka bezproblemowa. Po paru latach już się to czuje. Dlatego gdy czytam wspomniane na początku komentarze dotyczące tej posługi, jest mi zwyczajnie przykro. Tak, dotykam swoimi brudnymi łapskami Boga. Podobnie jak dotykają go swoimi ustami ci, którym zdarza się miotać nimi różne przekleństwa i oskarżenia. Tak, jestem niegodny. Podobnie jak jestem niegodny przyjmować Go do siebie. Powtarzam to zresztą Bogu na każdej Mszy. Mówię Mu, że nie jestem godzien, aby przyszedł pod mój dach. Ale On mimo to przychodzi. I to On zrządzeniem losu i postanowienia Kościoła do tej posługi mnie ustanowił. Widać tak chce.
Że rozdaję też Komunię podczas Mszy? Nie zastępuję w tym księży. Oni zawsze też rozdają. I bardzo mi brakuje tego śpiewania podczas Komunii. Nie mogę. Ciągle powtarzam „Ciało Chrystusa”, „Ciało Chrystusa”. Zaszczyt? Oczywiście. Ale też służba. Naprawdę.
Ale najbardziej brakuje mi tego, że będąc szafarzem, nie powinienem podczas Mszy czytać słowa Bożego. Dokładniej, wolno mi tylko wtedy, gdy nie ma lektora. Bo myślę, że bycie lektorem to służba znacznie bardziej zaszczytna. Przecież kiedy rozdaję Ciało Pańskie jestem tylko sługą stołu, sługą ołtarza. Tym, który sprawił, że pod postacią Chleba i Wina pojawił się sam Chrystus jest kapłan. Kiedy staję przy ambonie, żeby czytać, to ja staję się kapłanem, który użycza Bogu swojego głosu. Dziwne że w tym sporze o godność szafarzy Komunii problemu godności szafarzy słowa Bożego jakoś nikt nie zauważa....