Refleksje

Wola Boża

dodane 10:55

Oto pouczenie jakie kapłan dał siostrze Faustynie odnośnie pełnienia Woli Bożej:

„…są trzy stopnie pełnienia woli Bożej: pierwszy jest ten, kiedy dusza pełni wszystko to, co jest na zewnątrz zawarte przez nakazy i ustawy; drugi stopień jest ten, kiedy dusza idzie za natchnieniami wewnętrznymi i pełni je; trzeci stopień jest ten, że dusza, zdana na wolę Bożą, pozostawia Bogu swobodę rozporządzania sobą i Bóg czyni z nią, co Jemu się podoba, jest narzędziem uległym w Jego ręku” (Dzienniczek 444).

Nie mam pewności, czy dobrze to rozumiem, ale myślę, że odczytując powyższe pouczenie w kontekście życia osób świeckich można je rozumieć jako posłuszeństwo wobec Bożych przykazań (Dekalog) i wierność obowiązkom stanu, a także zewnętrznym regułom narzuconym nam przez przełożonych np. pracodawcę (o ile oczywiście reguły te nie sprzeciwiają się Bożemu Prawu) - to byłby ten pierwszy stopień pełnienia woli Bożej.

Drugi stopień to pełnienie tego, co jawi nam się w sercu jako Słowo od Boga skierowane bezpośrednio do nas i wzywające do czynu. Jako przykład można tu podać wskazania Pana Jezusa, kierowane do świętej Faustyny: „Powiedz przełożonym, że moim żądaniem jest namalowanie obrazu z podpisem: Jezu ufam Tobie” . I mimo, że siostra Faustyna czuła czasem opór, a nawet lęk przed opowiedzeniem o woli Pana Jezusa swoim przełożonym, jednak szła za natchnieniem Bożym i przedstawiała żądania Pana matce przełożonej i kierownikom duchowym. I było to trudne zadanie, zważywszy chociażby na jej pozycję w zakonie (siostra trzeciego chóru – bez posagu, wykształcenia, podejmująca się wykonywania ciężkich prac fizycznych, uważana przez niektóre siostry wyżej stojące w zakonnej hierarchii za histeryczkę i prostaczkę). To trochę tak jakby komuś z nas objawił się Pan Jezus i zażyczył sobie, że mamy pójść do swojego biskupa i opowiedzieć Jego Ekscelencji o żądaniach Pana Jezusa, co do ustanowienia święta, namalowania obrazu, uzyskania imprimatur dla koronki itp. Sam Pan Jezus umacniał siostrę Faustynę, aby nie bała się pełnić woli Bożej:  „Czemu się lękasz pełnić wolę Moją? Czyż ci nie dopomogę, jako dotychczas? Powtarzaj każde żądanie Moje przed tymi, którzy Mnie na ziemi zastępują, a czyń tylko to, co ci każą” (Dzienniczek 489).

Ostatni stopień dotyczy osób, które są już bardzo zaawansowane w drodze do świętości i całkowicie poddają wszystkie swoje władze duszy i ciała pod bezpośrednie działanie Boga, w taki sposób, że Bóg swobodnie nimi rozporządza. Święta Faustyna, na żądanie Pana Jezusa, w pewnym momencie przekreśla swoją wolę, mówiąc: „Od dziś we mnie nie istnieje wola własna (…) Od dziś pełnię wolę Bożą wszędzie, zawsze, we wszystkim (por. tamże, 372).

Dlaczego o tym piszę? Bo szczerze mówiąc już na pierwszym etapie pełnienia woli Bożej napotykam na różne trudności.  Rzadko kiedy, ktoś żyjący w świecie ma tak jasno ustalony harmonogram dnia, wyznaczony regułą (w przypadku sióstr - zakonną), w którym tak precyzyjnie byłyby określone obowiązki domowników. I może już uprzedzająco napiszę, że z grubsza wiem, że w domu to ja mam być „matką przełożoną” i ustalać reguły „gry”, ale jednak mam dużo mniejsze możliwości egzekwowania posłuszeństwa – w zakonie nieposłusznych usuwa się ze wspólnoty, z domu niesfornych nastolatek raczej nie wyrzucę … A jeden Pan Bóg wie, ile czasu tracimy z mężem na próbach nakłonienia dziewczynek do realizacji ich szkolnych obowiązków. Oczywiście pisząc "matka przełożona" mam na myśli nasze obowiązki - matki i ojca  - wobec dzieci i korzystanie z danej nam od Boga władzy rodzicielskiej.

W samej pracy zawodowej oprócz zajęć realizowanych planowo, mam wiele sytuacji interwencyjnych, czyli moje planowe działania są stale przerywane przez różne niecierpiące zwłoki okoliczności. Z kolei praca zawodowa koliduje z obowiązkami wobec męża i dzieci (szczególnie leczeniem starszej córki). Wszystko to powoduje duże napięcie (stres) i sprawia, że właściwie rzadko kiedy jestem „tu i teraz”, w tym, co w danej chwili robię. Nawet teraz pisząc ów tekst mam „z tyłu głowy” zaległości szkolne starszej córki – z powodu licznych absencji spowodowanych chorobą jest zagrożona brakiem promocji -  i moje myślenie zmierza w tym kierunku, że trzeba jej pomóc w zaliczeniu materiału. Szkoła zresztą jest tu najmniejszym problemem. Dużo większym jest jej zdrowie - pod wpływem stresu szkolnego moje dziecko zaniedbuje leczenie, co jest realnym zagrożeniem nie tylko dla jej zdrowia w przyszłości, ale także bezpośrednim zagrożeniem życia. Nieprawidłowości w leczeniu dają w efekcie zaburzenia świadomości córki, z których dziecko czerpie wzmocnienie – na chwilę pozwala jej to wyłączyć się tzn. zapomnieć o problemach szkolnych. To jest jak gra w rosyjską ruletkę, albo jak chodzenie nad przepaścią po linie…  Ileż to razy zostawiałam własne dziecko na tej linie, jadąc do pracy, nie widząc żadnej innej możliwości, ponieważ sytuacje takie zdarzają się praktycznie non stop, a ja mam zobowiązania wobec pracodawcy, wobec osób, za które w pracy jestem odpowiedzialna? Ileż razy stres związany z dzieckiem obniżał moją wydajność w pracy lub wręcz powodował u mnie stany chorobowe (migrena – czytaj ból głowy na granicy utraty przytomności, a w każdym razie prowadzący wtórnie do zmian w obrazowym badaniu RM głowy). I akurat w tym przypadku, inaczej niż siostra Faustyna, w ogóle nie mam myślenia religijnego, to znaczy nie nazwałbym tego doświadczenia „nakładaniem mi na głowę korony cierniowej” itp., chociaż faktycznie ma się wrażenie jakby głowa była ściśnięta obręczą, a oczodół przebity wiertłem (kolcem), zaś najmniejszy ruch głową powoduje wymioty. Sytuacje powyższe zdarzają się coraz częściej wyłączając mnie praktycznie na całe godziny z aktywnego życia, a cierpienie, którego doświadczam jest do granic wytrzymałości. I jakoś wcale nie pociesza mnie fakt, że nawet papieże (Jan Paweł II i Benedykt XVI) cierpieli na choroby neurologiczne, więc może jednak mój obecny stan nie jest całkiem zawiniony, lecz po prostu trzeba go zaakceptować, stosując się do zaleceń lekarzy i pigułek minimalizujących objawy choroby.

Bywają sytuacje, że poziom mojego wyczerpania psychicznego jest tak wysoki, że właściwie nie jestem w stanie podjąć się żadnego działania, żadnego obowiązku, bo nawet nie potrafię ocenić co jest moim obowiązkiem, co obowiązkiem dzieci, a co należy pozostawić opatrzności Bożej.

A niektórzy uważają, że najlepszym lekarstwem na taki stan jest ponoć powrót do swoich obowiązków – pytanie tylko których?  Bo wygląda na to, że wszystkich (zwłaszcza wobec problemów rodzinnych i mojego stanu zdrowia) nie jestem w stanie podjąć.

A co z natchnieniami wewnętrznymi? Tu o dziwo! – całkowity spokój. Jakoś Pan Bóg stale działa napełniając serce pokojem! W głębi duszy czuję, że to On panuje nad wszystkim. Podczas Triduum Paschalnego w Wielką Sobotę, kiedy zbliżała się procesja z Paschałem coś mnie tchnęło i pomyślałam, że bardzo chciałabym (choć raz w życiu) otrzymać światło bezpośrednio od kapłanów. Powiedziałam zatem do Pana Jezusa, w kontekście tych wszystkich trudnych spraw, zwłaszcza choroby córki: „Panie Jezu, jeśli wszystko z córką będzie dobrze, to spraw, abym otrzymała światło od kapłanów!” Procesja przeszła dalej i byłam przekonana, że co najwyżej dostanę światło od służby liturgicznej, aż tu patrzę jeden ksiądz cofnął się o parę ławek i szybkim krokiem zmierza akurat w moim kierunku! Wziął ode mnie mój paschalik i … zgasił nim swoją świeczkę. Ups... Ja – konsternacja, kapłan – mina nietęga.  Na szczęście dostrzegł to inny kapłan i pospieszył „koledze” z pomocą:

- No, tylko nie zgaś mojej! – powiedział dzieląc się światłem Chrystusa.

- E .., bo ten Pani paschalik nie chciał się palić – powiedział ów pierwszy kapłan odpalając swoją świeczkę od świeczki kolegi, i wreszcie rozpalając moją od Jego ponownie zapalonej!

Byłam tak szczęśliwa, że otrzymałam światło od kapłanów i to w sensie dosłownym, bo od dwóch (!), że nawet nie zdążyłam zaprotestować, że z moim paschalikiem wszystko w porządku (w końcu kupiłam go w tejże parafii w Niedzielę Palmową i rozpakowałam w Wielką Sobotę, reklamacje proszę więc składać nie do mnie, lecz na ręce Caritasu).

To taki znak od Pana, że czuwa, że nic nie dzieje się w naszym życiu bez Jego Woli, że choćby nam się wydawało, że nie ma wyjścia z różnych trudnych sytuacji ON JEST!

Oczywiście podzieliłam się światłem Chrystusa z trzema innymi osobami, które stały blisko mnie.

Drugi taki znak od Boga otrzymałam w Święto Miłosierdzia Bożego, kiedy popołudniową porą wraz z mężem stałam na Błoniach Łagiewnickich podczas Mszy Świętej z biskupem (bp R. Pindel). Oczywiście generalnie takie uroczyste Celebracje Eucharystyczne obfitują w wielość symboli i znaków. Mnie poruszył jeden - błogosławieństwo Ewangeliarzem, którego dokonał ks. biskup wobec wszystkich wiernych zgromadzonych na Mszy świętej. Staliśmy w pewnej odległości od ołtarza polowego, na wysokości Drogi Krzyżowej, ale na wprost samego Ołtarza, centralnie na wprost głównego Celebransa. Kiedy biskup błogosławił Świętą Księgą przeżyłam to na wskroś indywidualnie, jakby to błogosławieństwo było tylko dla mnie (nie jest wykluczone, że inne osoby z tłumu też miały takie doświadczenie), jakby ta Księga dotknęła mojego serca i poruszyła nim do samej głębi, powiedziałabym „do głębi jestestwa”, wszystko w mym wnętrzu zostało wstrząśnięte. Doznałam takiego wzruszenia, że oczy napłynęły mi łzami, a na poziomie świadomym wypowiedziałam do Pana Jezusa następujące słowa: „Panie Jezu, jak ja bardzo kocham Ciebie w Twoim Słowie”. Oczywiście do pełnego rozumienia tego doświadczenia będę jeszcze pewnie dorastać, nie do końca rozumiem bowiem, co oznacza w liturgii symbol błogosławieństwa Świętą Księgą, ale dla mnie, to tak jakby Bóg mi powiedział: „Nie bój się czytać, próbować zgłębiać i rozumieć moje Słowa, nie bój się podejmować prób ich wyjaśnienia innym – masz Moje Błogosławieństwo! Ja sam Cię prowadzę, umacniam, błogosławię Twoim wysiłkom, udzielam Ci Mojej Łaski! "

Opisałam szczegółowo moją sytuację, może właśnie dlatego, że wobec tych wszystkich problemów, których doświadczam pojawia się pokusa zarzucenia pisania bloga (na pewno nie jest to mój podstawowy obowiązek, często wydaje się to dodatkowym zadaniem, czymś ponad moje zobowiązania rodzinne i zawodowe, co niejako dodatkowo mnie „obciąża”), a jednak Pan Bóg mówi: „Wystarczy Ci mojej Łaski”, „Moc doskonali się w słabości”, „Jestem z Tobą w Twojej chorobie, w chorobach Twoich bliskich”, „Chociaż sytuacja zewnętrzna zdaje się czasem temu przeczyć, przecież wiesz, że Mnie zależy na każdym z Was. I w tym wszystkim czego doświadczacie w życiu rodzinnym - jestem z Wami”.

I trzeci stopień - dla dusz kontemplacyjnych, które mają już taką więź z Panem Jezusem, że pozwalają, aby On sam Nimi kierował. Na ułamki sekund zdarzają się w moim życiu takie doświadczenia, ale jakoś boję się za tym podążać, lękam się, że nie będę potrafiła tego pogodzić z życiem rodzinnym. Za to świętej Faustynie się udało! To znaczy udało jej się pogodzić życie kontemplacyjne, z życiem czynnym i wspólnotowym i z wypełnianiem wszystkich jej obowiązków, także podczas ciężkiej choroby. Oczywiście czasami musiała poleżeć w łóżku, ale wtedy nie marnowała swojego cierpienia - ofiarowywała je za innych.

No cóż, jestem jak św. Piotr, który składa Jezusowi wielkie deklaracje: „Życie moje oddam za Ciebie”, a potem ucieka z ogrodu Getsemani, zapiera się Mistrza przez ludźmi.

W Wielki Czwartek napełniona Ciałem i Krwią (!) Chrystusa (jakże wielka to Łaska!), zasnęłam po Wieczerzy i budził mnie Pan trzy razy: na krótko widziałam Pana Jezusa w Ciemnicy, potem ubiczowanego w szkarłatnym płaszczu w koronie cierniowej, potem widziałam Jego poranione Ciało. Za każdym razem … zasypiałam … A Pan Jezus dał mi odczuć w swym Duchu wielkość swojego osamotnienia. Dusza ludzka jest tu pozbawiona wszelkiej pociechy – nie da się tego doświadczenia porównać z niczym, co znam. Wiem, że doświadczenie to było na wskroś duchowe. To jakieś wyzucie ze wszystkiego, całkowite ogołocenie, tylko ciemność, pozbawiona obecności ludzi i Boga?, całkowite opuszczenie przez wszystkich. To tak, jakbyś widząc Jezusa w wilgotnej, ciemnej przestrzeni jednocześnie był zjednoczony z Jego Duchem, i Pan na krótką chwile dał Ci udział w Jego samotności. Mimo łączności z Panem Jezusem uciekłam przecież z tego doświadczenia, uciekłam w sen. Te rzeczy mnie zupełnie przerastają! Ponoć mistycy jednoczą się z Bogiem w Jego cierpieniu całymi godzinami. Nie wiem, czy ja w tym doświadczeniu byłam z Nim chociaż parę minut… Za każdym razem uciekałam. Mimo prób kontemplowania Jego Ran, mimo chęci odmawiania różańca (część koronki odmówiłam) za każdym razem zasypiałam. Okazałam się tak samo wierna, jak „najwierniejsi” uczniowie.

Trzy stopnie pełnienia Woli Bożej – wierność obowiązkom, podążanie za natchnieniami wewnętrznymi, kontemplacja, która na zewnątrz wyraża się w czynnym działaniu, kiedy wszystko "co we mnie" jest poddane Panu Bogu, a On sam może swobodnie nami kierować.

Panie, naucz nas rozpoznawać i pełnić Twoją Wolę! Przebacz, jeśli zbyt mało jeszcze dajemy się prowadzić Twojej Łasce!

Ostatnio dodane

Polecam

Bądź na bieżąco