Refleksje
Kryzys powołań
dodane 2021-10-23 23:13
Zacznę od oczywistego faktu, że kryzys powołań jest wpisany w ogólny trend utraty wiary dzisiejszego człowieka w Boga i wiary w Kościół. Człowiek nie wierzy już w Boga, który ma wpływ na jego życie. Nie potrzebuje zatem Kościoła i kapłaństwa rozumianego jako pośredniczenie pomiędzy Bogiem, a człowiekiem.
Kościół - w rozumieniu współczesnego człowieka - nie jest już zatem sakramentem, to znaczy przestrzenią uobecniania Boga, albo jak ktoś woli „skarbnicą sakramentów” jest jedynie instytucją, która w społeczeństwie pełni różne funkcje np. charytatywne (działalność pomocowa wobec ubogich itp.), społeczne (wspólnota) i inne, ale przestaje być rozumiany jako ten, który „ustanowiony przez Chrystusa rozlewa na wszystkich prawdę i łaskę” (por. KKK 771). Tam gdzie zanika pojęcie Boga, grzechu, łaski, tam też Kościół i kapłaństwo przestają być potrzebne, albo sprowadzone są jedynie do funkcji drugorzędnych (np. psychologicznych, czy społecznych). Świetnie ujął tę myśl J. Ratzinger zapytany przez prowadzącego wywiad dziennikarza: „Dlaczego ludzie odchodzą od Jezusa i od Kościoła?”, odpowiedział: „Dlatego, ponieważ nie widzą w Jezusie – Chrystusa”. Znaczy to, że Jezus jest dla nich jedynie reliktem przeszłości, postacią historyczną i taki Jezus i Jego Kościół nie jest nikomu potrzebny, nie ma żadnego wpływu na ludzkie życie. Jezus jest co najwyżej wspomnieniem kogoś, kto swoje życie ziemskie przeżył pięknie i kogo może nawet warto naśladować, ale kto nie może w naszym „dziś” dotknąć nas swoją zbawczą mocą. Nie widzą w Jezusie – Chrystusa, to znaczy, nie widzą w Nim Syna Bożego, Mesjasza (Boga - Zbawiciela, żyjącego tu i teraz, mającego realny wpływ na życie każdego człowieka). Za Jezusem, w którym nie dostrzega się Chrystusa trudno jest pójść drogą powołania, zwłaszcza kapłańskiego powołania, które domaga się "pozostawienia wszystkiego".
Skoro Jezus jest jedynie postacią historyczną, Kościół instytucją (korporacją) to kapłaństwo rozumiane jako pośredniczenie pomiędzy Bogiem, a ludźmi traci na znaczeniu, staje się co najmniej niezrozumiałe, a nawet niepotrzebne. W zlaicyzowanym świecie, w którym pojęcia „sakrament”, „tajemnica” itp. nic już człowiekowi nie mówią, nie odsyłają go do żadnej nadprzyrodzonej rzeczywistości, łatwo jest zastąpić np. Sakrament Chrztu Św. „obrzędem” nadania imienia dziecku, czy „świętem” wprowadzenia dziecka do rodziny, co może dokonać się bez udziału kapłana, a na przykład pogrzeb zorganizować przy udziale świeckiego ceremoniarza, sprowadzając cały obrzęd do jedynie pochowania ciała w ziemi.
Powołanie do kapłaństwa może zatem zrodzić się tam, gdzie jest żywa wiara w Boga i wiara w Jego Kościół rozumiany właśnie jako „wspólnota wiary, nadziei, miłości”- a tej żywej wiary dziś nam bardzo brakuje.
Oczywiście są małe ogniska wiary w różnych wspólnotach oazowych, w formacji ministrantów itp., ale globalnie widoczne jest raczej odchodzenie młodych ludzi od Boga i Kościoła.
Drugą przyczyną kryzysu powołań jest - moim zdaniem - małe zaangażowanie w sprawy Pana posługujących obecnie kapłanów. Osobiście znam wielu letnich kapłanów, takich nijakich, których kapłaństwo nikogo nie pociągnie. Kapłan jest tylko wtedy wiarygodny, gdy pozostaje w sprawach Pana, gdy swoją wiarą, modlitwą jest w stanie zbudować innych. Dziś zbyt wielu kapłanów staje się biznesmenami (ksiądz – dyrektor, ksiądz - prezes itp.), celebrytami (ksiądz - youtuber), a w przypadku proboszczów – zarządcami nieruchomości, podczas gdy zasadniczym celem kapłaństwa jest „towarzyszenie Jezusowi” – budowanie osobistej relacji z Chrystusem i głoszenie Słowa Bożego (które nie ma nic wspólnego z lansowaniem w sieci siebie i swoich poglądów sprzecznych z nauką Kościoła) oraz służba ludowi Bożemu, poprzez uobecnianie Chrystusa (nie zaś dążenie do kariery, pozycji i władzy). Proboszcz winien być duchowym ojcem, kapłan – przewodnikiem w wierze, i takich kapłanów potrzebuje Kościół.
Owszem znam też świętych kapłanów, oddanych całym sercem Panu Jezusowi, na wierze których mogłam zawsze oprzeć kruchość swojej wiary, ale tacy jaśnieją światłem właśnie ponad przeciętność wielu. Oni stają się w świecie zaczynem świętości tych, wobec których posługują.
I trzecia myśl, która rodzi się we mnie w związku z kryzysem powołań, to formacja młodych ludzi.
Podam konkretny przykład. Myślę o konkretnej osobie, ale nazwijmy go przysłowiowym Jasiem.
Jaś od trzeciej klasy szkoły podstawowej był ministrantem. Z całą gorliwością oddawał się swojej posłudze. Szybko wprawiał się we wszystkie pełnione funkcje wykonując je z dokładnością. Z czasem zaczął uczęszczać na codzienną Mszę Świętą. W piątej klasie dumna mama chwaliła się, że syn podczas wizytacji w parafii biskupa trzymał sakrę biskupią, rok później Janek został lektorem (podczas, gdy inni chłopcy dostąpili tego zaszczytu dopiero w gimnazjum). Wytrwale ćwiczył melodie i z powodzeniem śpiewał psalmy. Na poziomie liceum zaczął swoją posługę także w rycie przedsoborowym, z wytrwałością ucząc się na pamięć wszystkich sekwencji łacińskich. Chłopak ma dobrą pamięć, więc potrafi powtórzyć także wiele sekwencji wypowiadanych przez celebransa. Od niedawna jest także ceremoniarzem. Do Mszy Trydenckiej Jan zakłada sutannę, obowiązkowo wyprasowaną białą koszulę i wypastowane buty. W trosce o piękno liturgii dba o najmniejszy szczegół, z perfekcyjną precyzją wykonując wszelkie gesty (skłony, przyklęknięcia itp.). Wszystkie swoje obowiązki w parafii i posłudze w kościele katedralnym (Msza Trydencka) z powodzeniem łączy ze szkołą. Uczęszcza do najlepszego ogólniaka w mieście, jest olimpijczykiem w dziedzinie wiedzy, którą z powodzeniem mógłby połączyć z formacją kapłańską. W tym roku Jan zdał maturę. Myślicie, że wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego, co wydawałoby się naturalną koleją rzeczy? Niestety nie! I właściwie pojawia się pytanie: Dlaczego? Czy Bóg go nie powołał, czy może młody Jan nie usłyszał Jego głosu w swoim sercu? Czy cała ta formacja była budowaniem relacji z Panem, czy tylko jakąś realizacją własnych ambicji, samorealizacją? A może po prostu Jan jak ewangeliczny młodzieniec jest zbyt bogaty, by to wszystko, co osiągnął w wyniku formacji zostawić? I z pokorą zacząć swą drogę duchowego rozwoju od początku? I sutannę musiałby na jakiś czas powiesić na kołku… i odroczyć w czasie, albo nawet porzucić, zapowiadającą się świetnie karierę naukową... Nie wiem, co jest w sercu Jana. Wiem natomiast, że łatwiej będzie usłyszeć głos Boga i odpowiedzieć na niego z ufnością temu młodzieńcowi, co dziś czytając lekcje ledwo składa literki, niż obfitującemu w duchowe i intelektualne dary młodemu Janowi. I dla tego pierwszego rok propedeutyczny w WSD może być zachętą do wyruszenia w drogę z Panem, dla Jana zaś pozornie zupełnie niepotrzebną "stratą" czasu…