Opowieści pani Gritty
Rozdział 14. Szklane morze (Opowieści pani Gritty)
dodane 2013-07-14 00:56
Mężczyzna przedzierał się przez chaszcze przypominające gęstwinę jeżyn. Ostre kolce boleśnie raniły nogi i stopy. Dłonie co chwila musiały zdzierać z leśnej gęstwiny cuchnące zgnilizną, swego rodzaju duchotą pnącza, powoje lub coś co przypominało mokrą, lepką trawę o ostrych krawędziach długich pozwijanych liści. Wiedział, że musi kierować się na północ. Gdzieś za tą gęstwiną, pośród zarośli wiła się podobno rzeka. Za rzeką podobno zaczynał się ów mityczny Iraj. Mieszkańcy tej krainy żyli w pełnej harmonii z Jerozolimą.
Mężczyzna przedzierał się przez chaszcze przypominające gęstwinę jeżyn. Ostre kolce boleśnie raniły nogi i stopy. Dłonie co chwila musiały zdzierać z leśnej gęstwiny cuchnące zgnilizną, swego rodzaju duchotą pnącza, powoje lub coś co przypominało mokrą, lepką trawę o ostrych krawędziach długich pozwijanych liści. Wiedział, że musi kierować się na północ. Gdzieś za tą gęstwiną, pośród zarośli wiła się podobno rzeka. Za rzeką podobno zaczynał się ów mityczny Iraj. Mieszkańcy tej krainy żyli w pełnej harmonii z Jerozolimą.
“Ty nie” - zdawało się słyszeć z każdym nadepniętym wilgotnym pędem łamanym ciężarem mężczyzny. Jeszcze całkiem niedawno to zwątpienie w Jerozolimę było udziałem wędrowca. Czasem wydawało mu się, że między zaroślami widzi przemykającą twarz Wilhelma, Niemca walczącego w wojnie na froncie wschodnim. Wilhelm zginął gdzieś w drodze na Moskwę. Trafił w zaświaty ponad rok wcześniej. Był przekonany o swojej samowystarczalności. “Twój Bóg cię opuścił” - mówił często. I ciężko było znaleźć jakikolwiek racjonalny argument, którym uzasadnić możnaby tragedię pewnej nocy. Sześciu SS-manów, gromadka dzieci ukrywanych przez Polaka i oczywiście sam Polak. Wszyscy na pace ciężarówki wehrmachtu. Las sosnowy za podtoruńską miejscowością Barbarka. Krótkie serie najpierw do dzieci. Na końcu taka sama seria w kierunku mężczyzny. A przecież były to już ostatnie tygodnie niemieckiej okupacji. Cios w samo serce Polaka, który żydowskie dzieci uznał za swoje, ochrzcił. “Krzysztofie, czy Bóg może być dobry skoro zabrał ci te dzieci w tak okrutny sposób?” - pytał Wilhelm. Razem szli do miejsca w piekle, gdzie były podobno najlepsze warunki do oddania się wiecznemu cierpieniu i rozpaczy. Krzysztof chciał tego. Zamknął swoje serce na cokolwiek innego. A w szczególności pozbył się zdolności zaufania komukolwiek.
Wilhelm prowadził go z niezmiennie zadowoloną miną. Jakby wciąż był na wojnie. Jakby upolował kolejnego polskiego partyzanta i prowadził go na egzekucję licząc na uznanie w oku przełożonych. Ale Krzysztofowi to nie przeszkadzało. Liczyło się tylko to, by znaleźć to miejsce, gdzie będzie mógł zwyczajnie wylać swój żal. I to wszystko. Wilhelm prowadził Krzysztofa przez kamienistą drogę. Minęli miasto Seboim z jego charakterystycznymi wieżami, które przypominały usypane przez dzieci babki z piasku. Na ich szczytach płąnęły wieczne ogniska. Postacie, niby anioły, lecz pozbawione światła ustawiały wokół ognisk ludzkie nieruchome ciała. Spalały się one, po czym aniołowie zrzucali je jedna po drugim z wież wprost pod mury miasta. Między szkieletami na dole zwinnie poruszały się gady wraz z wilkami. Krzysztof chciałby być w sumie unicestwiony w ten sposób. Może wtedy nie czułby tego wielkiego rozgoryczenia, tej wielkiej straty poniesionej na Ziemi. Wilhelm jednak wskazywał drogę za miasto.
Gdy wieże Seboim zostały daleko za nimi teren zaczął obniżać się. Stopniowo otaczająca ich rzadka, stojąca nieruchomo mgła rozrzedzała się jeszcze bardziej. Czuć było można przenikający chłód. Nagle Krzysztof stąpnął na coś dziwnego. Cofnął nogę. Przed nim aż po horyzont rozpościerało się jakby morze. Zamiast wody zawierało jednak coś dziwnego, jakby lód lub szkło.Zamiast morskich bałwanów po morzu, a właściwie w nim samym przetaczały się fale światła przypominającego ogień. To pomieszanie ognia i szkła wypluwało z siebie języki skwierczącego płynu, jakby tłuszczu. Krzysztof wspiął się na niewielką wydmę o piasku przypominającym popiół. Po lewej stronie morze tworzyło długą, ale wąską zatokę. Na jej przeciwległym brzegu za wąską linią brudnej zieleni zobaczyć można było chłopca siedzącego na plaży. W pewnym momencie do chłopca podszedł mężczyzna. Rozmawiali. Z okolicznych drzew zerwały się ptaki. Plaża i rośliny westchnęły głucho. Za plażą na rzece pojawił się okręt. Chłopiec wszedł na jego pokład. Stanął przy burcie i spojrzał na plażę, krzewy, lasek i szklane morze. Z każdej strony nad morzem rozbrzmiała pieśń: “Sprawiedliwe i wierne są Twoje drogi, o Królu narodów! Któż by się nie bał i Twego imienia nie uczcił? Bo Ty sam jesteś Święty”.
Wtedy Krzysztof rozpoznał w owym chłopcu Szymona, jednego z tych, których pragnął ocalić. Coś zakłuło go w piersi. Klęknął na szczycie owej popielatej wydmy. Skłonił głowę w kierunku wielkiego “M” na żaglu okrętu. Przymknął oczy. Ogień morza przenikał do źrenic przez powieki, ale serce już zapragnęło na powrót, na zawsze przylgnąć do Jerozolimy. Decyzja była podjęta. Na ramieniu Krzysztofa zacisnęła się dłoń Niemca.
- Nie wrócisz tamtędy - rzekł Wilhelm - Tam wszyscy już wiedzą. Nie masz szans.
Krzysztof wyzwolił się z uścisku. Postanowił przedostać się na plażę po szklanym morzu. Gdy jednak znów postawił stopę na szkle - to zapadło się ukazując bezmiar ognia pod sobą. Tak rozpoczęła się wędrówka do Jerozolimy. A jedynym jej uzasadnieniem była ufność. Taka jak podczas wojny.
***
Kaja szybko minęła ostatni krużganek. Tam, tuż obok jej ulubionego drzewa wiśni stała Marta trzymając w dłoniach uzdę. Koń o maści gniadej poruszał się niespokojnie. Ciemny brąz sierści współgrał z czernią kończyn. Marta była bardzo skupiona. Oddała szybko władzę nad zwierzęciem Kai i szepnęła tylko “powodzenia”. Po chwili dziewczyna dosiadła konia i drogą prowadzącą z opactwa do jednej z wielu dolin gdzie owce wypasano na śnieżnobiałą wełnę, pognała nie zważając nawet na mijanych ludzi. Po kwadransie tego galopu Kaja zatrzymała zwierzę. W tym miejscu opactwo widać było już tylko w oddali, natomiast droga rozgałęziała się. Lewa odnoga prowadziła do dolin. Prawa prowadziła spowrotem w górę. Po dwustu metrach zmieniała się jednak w wąską ścieżkę i potem granią wiodła do miejsca gdzie swoje gniazda zakładały często orły.
Dziewczyna nakazała zwierzęciu pozostać na miejscu. W pośpiechu mijała kolejne monumentalne, granitowe głazy. Na koniec wspięła się na skalną półkę skąd rozpoczynała się najtrudniejsza część drogi - przez skalistą, ostrą krawędź. Pomimo stromizny nie sposób było nie zauważyć niezwykłego piękna okolicy. Grań od strony jeziora opadała niemal pionowo do wody. Do tego widoku Kaja zdążyła się już przyzwyczaić w opactwie, jednak z drugiej strony, od północy góra kilkadziesiąt metrów niżej zmniejszała stromiznę opadając coraz łagodniej do niewielkiej dolinki. Od strony grani dostrzec można było w niej śnieg lub lód, jednak od południa dolina wybuchała burzą kwiatów. Żółte, fioletowe i błękitne tworzyły całe kobierce. Kaja postanowiła odwiedzić wkrótce to miejsce, jednak teraz musiała jak najszybciej dostać się do orlich gniazd.
***
Tomek spokojnie wracał ze swoistego polowania na potwory. Zadowolony na równi z Jakubem szukał potencjalnych przeszkód na stałej drodze lądowań i startów nieopodal twierdzy cystersów. Rozejrzał się ostatni raz i rozpoczął leniwy ostatni nawrót przed lądowaniem.
- Uważaj! - bystre oko towarzyszącego mu łucznika pierwsze dostrzegło niepokojącą bliskość innych obiektów w stosunku do toru lotu Swordfisha. Tomek pochylił dziób. Po kilku sekundach trzy wielkie ptaki przeleciały nad górnym płatem maszyny.
- Co to było? - odkrzyknął Tomek.
- To orły. Zazwyczaj zanoszą wiadomości do Iraju - odparł Jakub.
- Ale Iraj nie jest w tamtą stronę - zawołał Tomek wskazując na oddalające się ptaki. Obaj chłopcy zaintrygowani postanowili dowiedzieć się czegoś po wylądowaniu.