Decyzja którą miał podjąć Adam wydawała się oczywista – skoro prawdą okazały się wszystkie tradycyjno – katolickie opowieści o piekle, niebie i tak dalej, to należało zawiesić na kołku swoje dotychczasowe życiowe mądrości i po prostu pójść do Jerozolimy. Proste. Od czasu gdy wyruszyli w drogę do tego miasta dawały jednak o sobie znać dawne namiętności Adama. Pragnienie bycia z Anną stawało się z każdą chwilą wspólnej podróży coraz silniejsze. Wracało to, co w zaświatach nie powinno przecież już wracać. Wraz z tymi pragnieniami w Adamie kiełkował bunt, zdenerwowanie. Dlaczego bowiem nie mógł wejść do Jerozolimy razem Anną u swego boku i po jakimś oczyszczającym ich związek rytuale kontynuować go w ramach wiecznego życia?
- Te nakazy nie są bezsensowne – wyrwała Adama z tych rozmyślań pani Gritty – Można powiedzieć, że twoja twarz ciemnieje wprost proporcjonalnie do gęstwiny lasu którym idziemy i nietrudno odnaleźć przyczynę tego nastroju – dodała z przekąsem.
- Dobrze przynajmniej, że ta gęstwina uniemożliwia dotarcie do Jerozolimy inną drogą. Gdyby tak było to na pewno panujący nad zaświatami znaleźliby sposób by oddzielić mnie od Anny już w tej chwili, a nie dopiero w Jerozolimie – odparł Adam.
- Wiesz co ona myśli na ten temat?
- Nie wiem, obiecałem sobie do wieczora przemyśleć całą tą sytuację, do tego czasu nie będę z nią na ten temat rozmawiać. Nie uważa pani jednak, że to wszystko bez sensu? Przecież można byłoby żyć w tym miejscu ze stuprocentowym komfortem. Po co te dziwne wyrzeczenia. Przecież łez miało tu nie być, mówię prawdę?
- Prawda, święta prawda – odparła pani Gritty, po czym oddaliła się do Mai. Po chwili Adam kątem oka zanotował, że obie zwolniły kroku, by zrównać się w marszu z Anną, której twarz była pokryta smutkiem na równi z tą Adama.
***
Przy ognisku na pustej polanie siedział starszy, tęższy mężczyzna. Patrzył spokojnym wzrokiem w trzaskający ogień. Co pewien jednak czas wstawał i jakby nasłuchiwał. Na jego twarzy malowało się jakby wyczekiwanie i troska. Czerwona łuna na zachodzie wpadająca u dołu w szarość zwiastowała nadejście wieczora. Ptaki cicho prowadziły swoje rozmowy gdzieś w gałęziach okalających polanę drzew. Bystre ucho mężczyzny uchwyciło w końcu zmianę tonu tych ćwierkań i kwileń. Po kilku minutach na ścieżce prowadzącej z zachodu ukazały się długie cienie kilku osób. Z przodu szły trzy kobiety, za nimi pojedynczo dwóch mężczyzn. Grupkę wędrowców zamykały dwie mieszane pary. Mężczyzna wstał, otrzepał spodnie, poprawił palcami rzadkie włosy. Z przedniej kieszeni wyciągnął okulary. Założył je na nos i ruszył wolnym krokiem na spotkanie nadchodzącym.
Po chwili wędrowców od mężczyzny dzielił już tylko niewielki mostek nad leniwie wijącym się między krzewami strumieniem. Jedna z trzech kobiet idących na czele zatrzymała się nagle i wydała coś jakby krzyk lub głośny jęk. Najstarsza z tych trzech uspokoiła ją, po czym podeszła do mężczyzny. Dłuższą chwilę patrzyła mu w oczy, po czym powiedziała:
- Pan jest doktorem Michalskim, kolegą ze szpitala ojca Adama, prawda?
Mężczyzna skłonił lekko głowę potwierdzając. Podszedł do Anny i powiedział stanowczym głosem:
- Witaj Anno. Na pewno mnie pamiętasz. Nazywam się Tadeusz Michalski, to ja zabiłem dziecko twoje i Adama. Idę, tak jak ty, do Jerozolimy. Nie chcę tam jednak wchodzić bez twojego przebaczenia. Po to tu jestem.
Anna spojrzała na Tadeusza wzrokiem jakby oschłym. Po chwili głosem zdradzającym wzburzenie odpowiedziała:
- Nie ma przebaczenia dla tego co mi zrobiłeś!
Twarz Tadeusza zmieniła się ze spokojnej na smutną. Odwrócił się w stronę Anny, która po tej krótkiej wymianie słów uciekła do ogniska. Za nią pobiegli Maja i Adam.
***
Tadeusz opowiadał przy ognisku historię swojej pracy w szpitalu. Przez pewien czas łączyły go z ojcem Adama stosunki koleżeńskie, momentami można było dopatrzyć się w nich przyjaźni. Po kilku miesiącach wspólnej pracy w szpitalu miał miejsce konkurs na stanowisko jednego z ordynatorów. Stanęli do niego obaj koledzy, wygrał ojciec Adama. Niby nic się nie stało, ale jednak maleńka drzazga urażonej ambicji nabierała rozmiarów, przerodziła się w zazdrość, zawiść. Tadeusz zgodził się wykonać aborcję u dziewczyny Adama pod wpływem chwilowego impulsu. Chciał uszczknąć co nieco z tego wzorowego piedestału moralności na którym ojciec Adama budował swoją rodzinę. Udało mu się to tym zabójstwem znakomicie, rodzina kolegi kilka miesięcy później rozsypała się, Adam odszedł ze szpitala do firmy prywatnej, z ojcem stracił kontakt.
- Ojciec zostawił mnie z tym wszystkim samego – skwitował Adam opowieść Tadeusza.
- Nie Adamie, twój ojciec był pewien, że po męsku podejdziesz do sytuacji, sądził, że właściwy wybór nie będzie budził najmniejszych wątpliwości. Dlatego był zaszokowany twoją prośbą o zabieg.
- Jak widać się mylił – odpowiedział Adam – zostałem z tym sam, sam sobie poradziłem jak mogłem. Nikt nie może mieć do mnie o to pretensji.
Do Adama podszedł Piotr. Poklepał go po plecach po przyjacielsku, ale Adam zerwał się na nogi i rzucił tylko w stronę Piotra gniewne spojrzenie. Nic nie mówiąc odszedł w stronę potoku i wpatrywał się w niebo pokryte tej nocy lekką mgiełką chmur, tak że tylko najjaśniejsze gwiazdy przebijały przez tą mleczną maź.
- Pójdę, porozmawiam z nim – powiedziała Anna wstając również od ogniska. Pozostali przy wesoło trzaskających płomieniach słuchali tymczasem dalszych opowieści Tadeusza. Słuchali o długiej drodze, którą na tym świecie musiał odbyć zmierzając do Jerozolimy. Podobno tą drogą szli wszyscy mordercy, ale idących nią było niewielu.
***
Anna odciągnęła Adama na pewną odległość od ogniska, tak by nikt nie mógł ich słyszeć. Adam czekał na kolejne słowa nawracające go na właściwy tok myślenia, ale dziewczyna zamiast rozpocząć swój wywód złapała go za dłoń i wcisnęła mu skrawek papieru.
- To jest mapa drogi z tego miejsca do miasta Seboim. Dał mi ją na skraju lasu Ladon. Jeśli chcesz, możemy tam nad ranem wyruszyć.
Adam milczał dłuższą chwilę. W końcu odpowiedział:
- Dobrze, ale jeszcze przed świtem, zanim ktokolwiek z nich wstanie.
Rozdział VII
Maja obudziła się z poczuciem, że miała coś pilnego zrobić tuż nad ranem. Po chwili przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego wieczora, sprzeczkę między Anną, Adamem i Tadeuszem, później opowieść Tadeusza o aborcjach w szpitalu oraz o tym, że dzieci zabite przez rodziców i lekarzy czekają na nich w Jerozolimie. Opowieść o tym, że dziecko Adama i Anny to dziewczynka, Rozalia, w tym świecie siedmioletnia. Maja postanowiła opowiedzieć o tym właśnie Annie rano, ponieważ poprzedniego wieczora Adam rozmawiał z nią na osobności o czymś zażarcie i długo.
Maja podniosła głowę, rozejrzała się dookoła, ale Anny nigdzie nie było.