Kalendarium mojej wiary

dodane 21:44

Napiszę krótko, jak wyglądało moje życie duchowe od początku aż do teraz.

Moi rodzice byli umiarkowanie religijni i chociaż w młodości uczestniczyli w różnego rodzaju praktykach (np. oazach), to mam wrażenie, że nie przełożyło się to na ich życie. Mój ojciec z biegiem czasu stracił wiarę i chociaż czasem mówi, że jest ateistą, to raczej z lenistwa niż ze sprzeciwu. W zasadzie można go nazwać obojętnym religijnie. Słucha Radia Maryja :). Moja matka natomiast w dalszym ciągu jest osobą wierzącą.

Matka próbowała mi przekazać wiarę i chyba jej się to udało. Posyłała mnie na religię (która wtedy nie odbywała się w szkołach, tylko w specjalnych salkach), nauczyła mnie modlitw itp. Wszystko to, czego powinno się nauczyć dziecko. Wtedy też prawdopodobnie pierwszy raz popełniłem błąd polegający na zbyt dosłownym rozumieniu rad udzielanych na kazaniach. Pamiętam mianowicie kazanie, na którym ksiądz narzekał, że ludzie za krótko się modlą i że poświęcają na to zaledwie po kilka minut dziennie. Logicznie myśląc: skoro kilka minut to za mało, wydłużyłem swoje modlitwy do 30 minut a nawet godziny (z zegarkiem w ręku). Była to dla mnie także forma ucieczki przed problemami w domu. Żeby zająć czymś umysł, modliłem się. Ale rodzice to pochwalali, więc to kontynuowałem.

W tamtym czasie chciałem zostać ministrantem, co się nie udało z przyczyn obiektywnych. Chodziłem na kursy, ale przykładowo raz zachorował ksiądz, który prowadził grupę i zostały one zawieszone. Innym razem zmienił mi się plan lekcji, co nie pozwoliło mi kontynuować kursów. Ostatecznie ministrantem nigdy nie byłem. W innych okolicznościach stwierdziłbym, że Bóg tego nie chciał :).

W wieku 12 lat pierwszy raz zachorowałem na depresję, która trwała ok. 4 lata. Wpłynęło to oczywiście stopniowo na moją wiarę. Zaznaczam tu przy tym, że nie wiedziałem wtedy, że moim problemem jest depresja a zdałem sobie z tego sprawę wiele lat później. Wiedza o tej chorobie była wtedy z resztą dość nikła. Kontynuując, moja wiara zaczęła się zmieniać. Co ciekawe, nie winiłem wtedy Boga za moją sytuację. Nie nosiłem wtedy idei, że można Boga o coś prosić a On to spełni. Takiej wiary nie nauczyła mnie matka, zrobili to dopiero moi księża katecheci oraz siostry katechetki. Rozwiązania moich problemów rodzinnych nie szukałem w Bogu, duże nadzieje wiązałem natomiast z moją dorosłością. Wyobrażałem sobie, że kiedy skończę 18 lat i zakończę szkołę, wyprowadzę się z rodzinnego domu i w ten sposób uniknę toksycznej atmosfery. Z resztą, nawet częściowo się to udało. Ale do osiemnastki brakowało mi wtedy jakieś 4-5 lat a księża spowiednicy doradzili mi, żebym się modlił. To był błąd, chociaż być może jak zwykle zbyt dosłownie zrozumiałem to, co do mnie mówili.

W każdym razie wtedy pierwszy raz zaszczepiono mi ideę, że Bóg może pomagać w życiu. Oczywiście z wszystkimi zastrzeżeniami, że Bóg nie jest złotą rybką itp. Najniebezpieczniejszą z tych rad, jak to oceniam z perspektywy czasu, jest ta, że na spełnienie modlitwy trzeba czekać bardzo długo. Zatem czekałem. Do dzisiaj mam w uszach słowa o noszeniu swojego krzyża oraz opowieść o tym, że kiedy człowiek czuje się najbardziej samotny, Jezus niesie go na rękach. Przypisywałem wtedy rzeczywiście moim problemom wartość duchową. Wydawało mi się, że niosę swój krzyż itp. oraz stosowałem polecaną często praktykę ofiarowywania swoich cierpień w jakiejś intencji. Mimo wszystko nie było lekko. Pamiętam kazanie, w którym ksiądz narzekał, że ludzie za bardzo myślą o sobie i zamiast jakichś szlachetnych intencji modlą się tylko, żeby ich własny krzyż był lżejszy. A ja uczyniłem z tego moją modlitwę :). Mówiłem: "Panie, spraw, żeby mój krzyż był lżejszy." Ale mimo wszystko wciąż miałem nadzieję, bo czekałem na upragnioną pełnoletniość, kiedy to planowałem sobie ułożyć życie.

Trudno powiedzieć, czego wtedy naprawdę oczekiwałem od Boga. W każdym razie zachęcano mnie, żebym powierzył swoje problemy Bogu i się więcej nie martwił, bo On już wszystko poprowadzi jak najlepiej - więc tak robiłem. W szkole średniej pierwszy raz zetknąłem się z Odnową. Urządzaliśmy spotkania modlitewne na przerwach, na które przychodzili nawet niektórzy nauczyciele. Czułem się psychicznie coraz lepiej, m.in. dlatego, że coraz mniej przebywałem w domu i miałem życie towarzyskie. Próbowałem osiągnąć wiele rzeczy, np. podchodziłem wtedy do egzaminu na prawo jazdy (nie zdałem, ale mniejsza o to) oraz przygotowywałem się do zdawania na studia. Wtedy jeszcze były egzaminy wstępne. Zacząłem także wtedy odmawiać codziennie różaniec, co robię właściwie do dzisiaj.

No ale zbliżało się moje największe rozczarowanie w życiu. Kiedy miałem 17-18 lat rzeczywiście zrobiłem to, co planowałem od wielu lat, wygarnąłem ojcu całą prawdę w twarz, wyprowadziłem się (zamieszkałem u dziadka), znalazłem dziewczynę i szukałem sobie pierwszych dorywczych prac. I co się okazało? Że jestem kompletnie nieprzystosowany do życia. Wiele lat spędzonych w toksycznej rodzinie musiało odcisnąć swoje piętno. Ja autentycznie nie wiedziałem wtedy, że coś jest ze mną nie tak. Byłem przekonany, że jestem normalnym człowiekiem i nie zdawałem sobie sprawy, że mam problemy psychiczne. Skąd miałem to wiedzieć? Dopiero kiedy spróbowałem samodzielnie żyć, okazało się, że nie potrafię. Dzisiaj wiem, że była to fobia społeczna, nerwica lękowa, nerwica natręctw oraz nieleczona depresja, chociaż wtedy akurat miałem remisję. Dopiero dziewczyna, koledzy ze szkoły oraz później ze studiów wyjaśnili mi, że ja jestem "jakiś inny". Nie potrafiłem wtedy jednak nazwać swoich przypadłości.

Akurat w tamtym czasie należałem do pewnego duszpasterstwa oraz chodziłem w jego ramach na pielgrzymki do Częstochowy (5 razy). Na jednej z takich pielgrzymek udzielano sakramentu chorych. Jak wyjaśniał ksiądz, ten sakrament jest dla chorych zarówno fizycznie, jak duchowo. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że jestem chory, nie umiałem tego nazwać, ale pomyślałem, że "to coś", o czym mi wszyscy mówią, może się kwalifikować do przyjęcia sakramentu. Przyjąłem go, chociaż bez wypowiadania wyraźnej intencji.

No ale to nie pomogło, bo życie zaczęło mi się stopniowo walić. Rzuciła mnie dziewczyna, zacząłem mieć poważne problemy na studiach oraz przeżyłem najpoważniejsze w swoim życiu załamanie nerwowe. Wtedy właśnie pierwszy raz zacząłem być zły na Boga. Nie tak wyobrażałem sobie moje życie. Zacząłem się wtedy też zastanawiać, co ja właściwie robię źle. Standardowe wytłumaczenia Kościoła, dlaczego modlitwa nie jest wysłuchiwana, to: brak zaufania, brak dostatecznej wiary, brak wytrwałości (zbyt krótka modlitwa) oraz grzechy. Ksiądz przestrzegał mnie także przed rzucaniem na tacę w określonej intencji :), jakby miałby to być handel. Jeśli chodzi o zaufanie, to odczytałem to w taki sposób, że trzeba polegać na Bogu, zachowywać się tak, jakby modlitwa była już wysłuchana, postawić wszystko na jedną kartę. Zrobiłem tak, moją wiarę wówczas Bóg najlepiej już zna. Pozostało tylko czekać na efekty.

Kiedy miałem ok. 20 lat, zaczął się u mnie drugi epizod depresyjny, znacznie cięższy od pierwszego. Byłem już wtedy mocno zły na Boga, głównie za rozpad mojego związku z dziewczyną a przy tym miałem wyrzuty sumienia, bo jedną z teorii miałem taką, że Bóg karze mnie w ten sposób za jakieś grzechy. Przepraszałem, chodziłem do spowiedzi, wystrzegałem się nawet najmniejszych grzechów, byleby Bóg zakończył moją karę (depresję). Oczywiście nie pomogło.

Czułem, że moja wiara słabnie, dlatego spróbowałem zrobić ostatni zryw i poszedłem na seminarium odnowy wiary w Duchu Św. Reklamowano je jako receptę na kryzys wiary, więc spróbowałem. Przeszedłem je całe, została nade mną odmówiona modlitwa o uwolnienie oraz chrzest w Duchu Św., po którym dostałem daru glosolalii. Ale efekty trwały krótko, już po paru miesiącach moja wiara wróciła do stanu sprzed. Po raz ostatni wtedy usłyszałem słowa, że na efekty działania Boga trzeba czekać, więc czekałem, czekałem i czekałem...

Potem były najgorsze 4 lata w moim życiu, kiedy z powodu depresji odizolowałem się od ludzi, straciłem wszystkie znajomości oraz stopniowo pogrążałem się w rozpaczy planując samobójstwo (wyznaczyłem nawet datę). To były kompletnie stracone lata i nie wydarzyło się w nich absolutnie nic, po prostu płynął czas. Wciąż się wtedy modliłem, zwłaszcza tym psalmem "Z głębokości wołam do Ciebie..." Wtedy już zaczynałem rozumieć, że mam depresję, chociaż kompletnie nie wiedziałem, co mam z nią zrobić. Modliłem się o zakończenie tego stanu i odmianę życia. Jeżeli podliczyć wszystkie dni, to zaniosłem tą modlitwę ok. 2000 razy.

W końcu dokładnie na tydzień przed moimi 26-tymi urodzinami zrozumiałem, że to bez sensu. Bóg nie wysłuchał mojej modlitwy i nigdy nie zamierzał wysłuchać. Dałem się jedynie nabrać na zbyt dosłowne zrozumienie tekstów o tym, że Bóg pomaga ludziom w życiu i im towarzyszy. Ale tych słów nie należy rozumieć dosłownie, tak samo jak nie należy zbytnio ufać reklamom. Są to po prostu słowa zachęcające do pozostania w Kościele a nie logiczna prawda. Tak to sobie dzisiaj przynajmniej tłumaczę.

W każdym razie w tamtym momencie powiedziałem Bogu, że skoro nie, to nie. Wycofuję wszystkie moje dotychczasowe modlitwy a w zamian za to proszę o zaprzestanie wszelkich interwencji w moim życiu. Bałem się przy tym, czy nie popełniam jakiegoś strasznego grzechu. Na serio brałem pod uwagę możliwość, że zaraz spadną na mnie wszelkie nieszczęścia, przykładowo wypadek samochodowy. Chciałem jednak zaryzykować, żeby się przekonać, czy Bóg naprawdę robi coś w moim życiu "tylko więcej nie może", czy też może po prostu jestem sam. Dalszy bieg wydarzeń wskazuje na tą drugą możliwość.

Zakochałem się wtedy drugi raz i w związu z tym przystąpiłem do spowiedzi, bo chciałem sobie od nowa ułożyć życie. To była jak dotąd ostatnia moja spowiedź. Jednak ostatecznie gniew na Boga mi nie minął i od tego czasu nie przystępuję do żadnych sakramentów. Z tą drugą dziewczyną nie udało mi się, bo mimo wszystko było jeszcze za wcześnie. Z depresji wychodzi się powoli.

Kolejne cztery lata mogę nazwać najlepszymi latami mojego życia. Udało mi się znaleźć pracę, wyleczyć się z depresji oraz z fobii społecznej i prowadzę jako takie życie towarzyskie. Wiele rzeczy mi nie wyszło, ale wciąż mam plany na przyszłość.

Jeśli chodzi o modlitwę, to do dzisiaj odmawiam różaniec. Weszło mi to w krew do tego stopnia, że będzie to już chyba 12 lat codziennego różańca. Nie przestałem się także modlić do św. Józefa oraz św. Rity, co polecił mi kilka lat temu pewien ksiądz. Oczywiście modlę się także do samego Boga, także modlitwą spontaniczną. W moich modlitwach już o nic nie proszę, bo wiem, że Bóg nie zamierza ich spełnić, ani za nic nie dziękuję, bo nie mam za co. Taki jest stan mojej wiary na dziś.

Najbardziej w życiu żałuję tego, że uwierzyłem tym tekstom o tym, że Bóg pomaga i czepiłem się ich jak pijany płotu. Bardzo potrzebowałem w życiu nadziei, ale ta okazała się fałszywa. Dzisiaj polegam raczej na swoich siłach oraz na pomocy innych ludzi. Zastanawiam się, czy wolno mi jeszcze być w Kościele, bo nie ufam Bogu i już nigdy nie zaufam w tym sensie, w jakim tego Kościół naucza. Po prostu Bóg się mną nie interesuje i nie słyszy mnie, mam na to dowód, chociaż wcale go nie chciałem. Bardzo potrzebuję zrozumienia od ludzi, bo niestety jest o nie trudno.

Czasami mam nadzieję, że ja po prostu Boga jeszcze nie spotkałem, że te wszystkie wcześniejsze doświadczenia to były tylko młodzieńcze egzaltacje i że prawdziwe doświadczenie wiary jeszcze mnie czeka. Bardziej jest jednak prawdopodobne, że nic takiego się nie stanie.

"Skosztujcie i zobaczcie, jak dobry jest Pan." Skosztowałem i wcale nie jest taki dobry, jak Go reklamują.

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024

Ostatnio dodane