Przez dziurkę od klucza
O moim Domu...
dodane 2015-07-19 15:47
6 dni, 1500 kilometrów autostopu. Z 5 euro w kieszeni, bez zapasów jedzenia, bez konkretnego planu. I z jednej strony był to wyjazd bardzo udany. Udany bo: zawsze spałyśmy pod dachem, co więcej – na łóżkach!, ani razu nie byłyśmy głodne, najdłuższe oczekiwanie trwało tylko 2 godziny, każde oberwanie chmury (a było ich sporo) przeczekałyśmy pod dachem… słowem – luksus. Z drugiej strony wyjazd był totalnie nieudany… Nieudany, bo: zawsze spałyśmy pod dachem, co więcej – na łóżkach!, ani razu nie byłyśmy głodne, najdłuższe oczekiwanie trwało tylko 2 godziny, każde oberwanie chmury (a było ich sporo) przeczekałyśmy pod dachem… słowem – nuda i brak autostopowej przygody. Czyli w końcu jak?
Dla mnie te 6 dni było niezwykłą podróżą w serce Kościoła. Bo to ludzie Kościoła przez cały czas się o nas troszczyli. Błogosławiąc nas przed wyjazdem o. Krzysztof powiedział, że Kościół nas posyła... i w niewytłumaczalny sposób ci wszyscy ludzie, znajdujący się wtedy kilkaset kilometrów od Łodzi, usłyszeli te słowa. Otwierali przed nami drzwi, kilka razy zostawiając nawet klucze (chociażby franciszkanie w Wiedniu, którzy udostępnili nam apartament w sercu starego miasta) – nie pytali o nic, nie kazali się legitymować, nie patrzyli podejrzliwie na trzy dziewczyny z plecakami, opowiadającymi o jakiejś dziwnej idei. Prosiłyśmy o kawałek podłogi, dostawałyśmy pokój, łazienkę. To ludzie Kościoła dawali nam jeść – a przecież my ani razu nie poprosiłyśmy o jedzenie, nie zaczynałyśmy rozmowy od zdania: nie mamy pieniędzy. To nie było dla nich ważne – kiedy stawałyśmy na progu traktowali nas jak członków rodziny. Dzielili się tym, co mieli – proboszcz w małym, wielkopolskim miasteczku dopiero kończył budowę kościoła, stołował się u kościelnego, ale znalazł w lodówce trochę sera i wędzoną rybę i przyniósł nam naprawdę wszystko, co miał. Inny proboszcz zaprosił nas na śniadanie, wpuścił do kuchni i prosił, abyśmy pod nieobecność gospodyni same przygotowały jajecznicę, a na odchodne spakował nam wszystkie słodycze, jakie znajdowały się na stole. To oni spędzali godziny na rozmowach z nami, na dzieleniu się swoim doświadczaniem Boga. To oni pokazali mi, czym naprawdę jest chrześcijaństwo.
Czasami ktoś pyta się, jaki sens mają rekolekcje, w których uczestnicy sami muszą zatroszczyć się o podstawowe sprawy – o udział w Eucharystii, modlitwę. W których nikt nie głosi konferencji, nie mówi o Słowie Bożym. A ja już wiem, że słowa nie są najważniejsze. Liczy się życie Ewangelią, liczy się miłość.
Mamy marzenie – wyjechać za granicę. Wybieramy Wiedeń. Plan wypala w 200% - z Cieszyna łapiemy stopa wprost do Wiednia, tam spędzamy noc, a wczesnym popołudniem dostajemy się jednym rzutem do Polski. Niby marzenie spełnione… ale właściwie poza „nabiciem” kilometrów nie dzieje się nic pięknego, ciekawego, nic, co zostałoby w pamięci. Ot – duże, pełne turystów miasto. Owszem, są gesty ogromnej serdeczności ludzi, ale też zagubienie w anonimowym tłumie. W drodze powrotnej trafiamy do Dąbrowy Górniczej. W sercu zawód – co to za miejsce? Blisko domu, nic ciekawego do zobaczenia, a do tego trudny wylot. Rozgoryczenie - miało być przecież inaczej, miała być przygoda, a tu takie... nic. Zostajemy zaskoczone ogromną gościnnością sióstr, spędzamy wieczór słuchając fascynujących opowieści 86 – letniej matki Renaty… ale i tak uczucie rozczarowania pozostaje. Rano po mszy podchodzi do nas wikary, proponuje podrzucenie na Pustynię Błędowską. W efekcie spędza z nami swój wolny dzień – zabiera na zamek w Ogrodzieńcu, na lody, na obiad. Wiezie 60 km na lepszą wylotówkę. Chwila po chwili odkrywamy, że ten dzień jest prezentem od Pana Boga. Są tak bardzo wytęsknione przez nas piękne widoki, wiatr we włosach, uczucie prawdziwej wolności, cisza rozległej przestrzeni. A przecież jesteśmy niespełna 100 km od mojego domu, przecież ten dzień miał być beznadziejny… Rozmawiamy – ksiądz dzieli się z nami blaskami i cieniami kapłańskiego życia, my opowiadamy o doświadczeniu drogi. Gdzieniegdzie pojawia się jakaś myśl o Bogu, jakieś zdanie z Ewangelii, wtrącone zupełnie naturalnie, oczywiste - bo to przecież część życia każdego z nas. Nie spieszymy się, mamy czas nacieszyć się krajobrazem, pyszną kawą, sobą nawzajem. Szybko zawiązuje się między nami nić sympatii, mam wrażenie, że w tym momencie jesteśmy sobie wzajemnie potrzebni – ksiądz Paweł nam, ale także my jemu. Słuchamy się wzajemnie, czerpiemy od siebie dużo. W pewnym momencie nad talerzami pysznego żurku pada wielokrotnie już przeze mnie słyszane zdanie – że czas to miłość. Znam je na pamięć… A jednak te trzy słowa okazują się dla mnie najważniejszą konferencją tych rekolekcji. Bo widzę, jak słowo staje się ciałem. Ksiądz Paweł daje nam swój czas – dzień wolny, który mógłby spędzić w jakikolwiek sposób, ofiaruje nam. Ewangelia w konkrecie. Kiedy w końcu trafiamy na wylotówkę, kiedy przychodzi moment pożegnania, ucina nasze podziękowania słowami: jesteście ochrzczone? No to jesteście moimi siostrami. Tyle. Zostajemy bez słowa, tylko oczy jakoś dziwnie się błyszczą.
W czasie tej podróży były momenty zabawne, warte zapamiętania – podróż z czeczeńskim imigrantem, mężem i ojcem pięciorga dzieci, który koniecznie chce pojąć za drugą żonę naszą koleżankę i przez 3,5 godziny opowiada o swej ogromnej do niej miłości i planuje wspólne podróże po świecie (choć po prawdzie w tamtej chwili aż tak zabawne to nie było...); czy jazda z młodymi mafiosami, działającymi w branży automatów do gier hazardowych, którzy wypytują nas o to, czy czytamy Biblię i jak się modlimy, pędząc 170 km/h w terenie zabudowanym… (swoją drogą widok ich min, kiedy na pytanie, co pijemy odpowiadamy, że kranówę – bezcenny:) ). Doświadczyłyśmy ogromu życzliwości od przypadkowo napotkanych ludzi – ktoś poczęstował nas kebabem, ktoś nieproszony dał nam 10 euro na bilet na metro, starszy pan dał nam wszystko, co miał przy sobie – czyli trzy piwa i trzy bułki :), kilka osób specjalnie dla nas zmieniało trasę. Ale jakoś wszystkie trzy zgodnie czujemy, że najmocniejszym doświadczeniem jest dla nas spotkanie z Kościołem. Kościołem – Matką, Kościołem, który naprawdę jest naszym domem. I choć nie ma domu idealnego, rodziny bez kłótni, to my po tej podróży mamy pewność, że w tym domu chcemy mieszkać.
Przejechałyśmy trochę kilometrów - dokładnie tyle, aby odkryć, że to nie one się liczą. Te 1500 km potrzebne było, aby dotrzeć do prostej prawdy, że czas to miłość.