Przez dziurkę od klucza
A gdzie wspólnota?
dodane 2009-10-18 08:57
W mojej parafii zaczęły się dzisiaj rekolekcje przed wizytacją Arcybiskupa. Niespodziewanie udało mi się "załapać" na pierwszą naukę, z czego bardzo się cieszę, bo rekolekcjonista posiadł ten rzadki dar mówienia do ludzi a nie gdzies ponad ich głowami. Ale słuchając, gdzieś z tyłu głowy kołatała mi myśl - jak to własciwie jest z tą parafią?
Wydaje się, że wszystko jest wręcz podręcznikowo - parafia w centrum dużego miasta, zabytkowy kościół - wizytówka całej okolicy, 12000 parafian - niby dużo, ale bywa gorzej, pięciu kapłanów + emeryci, w każdą niedzielę 6 mszy świętych. Z zewnątrz wszystko "gro i bucy". A od środka? Z tym już gorzej. Duspasterstwo w mojej parafii znajduje się pod koniec listy priorytetów. Remonty, przebudowa i cały ten budowlany galimatias zajmuje mnóstwo czasu i energii i na budowanie wspólnoty parafialnej trudno znaleźć siły. W efekcie grupy dziecięce ledwie przędą, oaza jest w stanie śmierci klinicznej i nie wiadomo, czy wróci do żywych. Wśród grup dla dorosłych jest neokatechumenat, ale ta duchowość nie każdemu pasuje, młodzieżowa grupa dyskusyjna, o której wiadomo tylko tyle, że jest, no i kilka różnych grup, gromadzących gromadkę starszych osób. Brakuje miejsca dla ludzi młodych, ale już nie określających siebie młodzieżą, ktorzy chcieliby coś sensownego dla tej parafii robić. Bo na pewno są ludzie, którzy chcieliby się zaangażować, ale nie bardzo jest gdzie...
Ale kwestia wspólnot to nie wszystko. Pozostaje problem miejsca w kościele dla tych, którzy nie koniecznie mają czas/ochotę/możliwości włączać się systematycznie do jakiejś grupy parafialnej. Dla tych, którzy przychodzą w niedzielę do kościoła, czasami przyjdą w tygodniu, nie wchodzą głębiej, ale nie chcą stać całkiem z boku. Do niedawna ten problem dla nie nie istniał - działałam w grupie parafialnej, byłam w kościele ( a częściej w domu parafialnym) nawet kilka razy w tygodniu. Czułam się za coś odpowiedzialna, zorientowana w tym, co w trawie piszczy. Minęło parę lat, przeprowadziłam się do innego miasta, w swoijej parafii bywam tylko w niedzielę, a i to nie zawsze. Wystarczył rok takiego życia i zdałam sobie sprawę, ze z moją parafią łączy mnie tylko przyzwyczajenie. Jakoś nie wyobrażam sobie na święta być gdzies indziej, ale raczej wynika to z mojego sentymentalizmu i przywiązania do miejsc niż z poczucia, że to jest MOJA PARAFIA. Nie potrafię znaleźć dla siebie miejsca. Chodzę do tego a nie innego kościoła, bo tu mam najbliżej i tak robiłam przez lata, a nie dlatego, żebym czuła, że to jest moja wspólnota, do której należę. I przypuszczam, że w mojej sytuacji jest zdecydowana większość tych, których w każdą niedzielę spotykam w kościele. Przychodziy - każdy na wybraną przez siebie mszę, siadamy w "swojej" ławce, modlimy się, podajemy sobie znak pokoju, wychodzimy. Kropka. Za tydzień powtórka. I jeszcze raz... i jeszcze. Czasami skomentujemy, że "ten łysy ksiądz" (bo nawet nie wiemy, jak się nazywa) ma niezłe kazania, za to 'ten may" strasznie wolno odprawia mszę. I na tym związek z parafią się kończy. Wizytacja? No przyjedzie biskup, wybierzmuje, zje kolację z księżmi i tyle. Rekolekcje? Jakiś obcy ksiadz powie kazanie, koniec. Do zobaczeia za tydzień.
Nie mam pojecia, co z tym można zrobić. Jak trzeba zadziałać, żeby z parafii powstała wspólnota. Żeby ci, którzy przychodzą raz w tygodniu na msze, wiedzieli, dlaczego wybierają właśnie ten kościół. Nie wiem, co trzeba zrobić, wiem, że coś robić się da - legendarna parafia bł. Karoliny w Tychach jest tego najlepszym, choć niejedynym przykładem. Wiem jedno - nie można wszystkiego zwalać na księży, świeccy też muszą chcieć, zeby cokolwiek z tego wyszło, ale to chyba jednak od kapłanów powinien wyjść ten pierwszy impuls. Póki go nie będzie, nadal będziemy się spotykać w anonimoym tłumie.