Archiwum. Styczeń 2012

dodane 14:56

Archiwalne wpisy w Oknie na cztery strony świata.

(Proponujemy czytać od końca, bo czasami wpisy z kolejnych dni wynikają z poprzednich :))

 

W starym kinie

wtorek, 31 stycznia 2012


W filmie z lat pięćdziesiątych „Zabawna buzia” zastanowiła mnie kiedyś scena, w której Dick Avery, wzięty amerykański fotograf mody , odnajduje w jednej z paryskich artystycznych kawiarni swoją modelkę, Jo Stockton, filozofkę amatorkę. Jo, sprzedawczyni książek (o zabawnej buzi Audrey Hepburn) odkryta przez Dicka i zachęcona do wyjazdu do stolicy mody perspektywą możliwości uczestniczenia w wykładach swojego filozoficznego autorytetu, profesora Flostre, zaniedbuje obowiązki celebrytki, zapominając o umówionych przymiarkach w salonie największego kreatora mody, w głębokiej jaskini paryskiej bohemy w najlepsze oddając się swobodnej wymianie adekwatnie głębokich myśli.

Ku swej niepomiernej uldze, fotograf dopada wreszcie, w siódmej godzinie poszukiwań, Jo siedzącą za stolikiem w towarzystwie trzech wpatrzonych w nią z niekłamaną fascynacją dżentelmenów o wyglądzie nieco zmęczonym - perorującą obficie na temat roli empatii w życiu człowieka. - Nie mów do nich po angielsku – uprzedza Jo – oni nie rozumieją. – Jak to - dziwi się Dick – przecież ty mówisz do nich po angielsku? - Tak, ale to własnie jest dowód na siłę empatii. Oni odczuwają to, co ja mówię. - A kto stawia wino? - No, ja. - Ach tak? Więc coś ci pokażę…!
Nie mija minuta, a wierny wzrok dżentelmenów i gorliwe przytaknięcia tym razem przypadają obdarzającemu ich wymyślnymi obelgami Dickowi: to on częstuje…

Myślę o tej scenie zawsze, kiedy słyszę chóry pospiesznych a bezrefleksyjnych potakiwaczy: jeśli oni nic nie rozumieją - kto stawia?

Isma

 

 

 

Sumienie parlamentu

poniedziałek, 30 stycznia 2012


„Nie pomoże się człowiekowi dając tylko pieniądze i drobne wsparcie. Trzeba go postawić na nogi i dać pełne przekonanie, że jest kimś i że może coś dać z siebie" bł. Hildegarda Burjan

Kard. Christoph Schönborn powiedział: „można stać się świętym w polityce. Hildegarda Burjan to pierwsza beatyfikowana kobieta wybrana demokratycznie do parlamentu. Decydująca dla świętości jest wiarygodność, która rodzi się z konsekwencji życia z wyznawaną wiarą. Życie musi być tożsame z tym, w co się wierzy. Nic nie jest tak jasnym świadectwem wiary, jak życie i przekonujące działanie. Niewątpliwie to sprawiało, że Hildegarda była przekonująca. Głosiła Ewangelię przede wszystkim czynem. Dziś mówi się dużo o nowej ewangelizacji. Myślę, że beatyfikacja Hildegardy Burjan przychodzi tu w porę, by wskazać, że sednem jest działanie. Hildegarda to chrześcijanka przekonująca bez wielu słów dlatego, że działa."

Żona, matka, parlamentarzystka, działaczka społeczna, założycielka zgromadzenia. Nieomal umarła dwa razy, urodziła dziecko, mimo iż zalecano Jej aborcję, założyła w Wiedniu „Stowarzyszenie Chrześcijańskich Chałupniczek", a potem Zgromadzenie Sióstr Miłości Społecznej. Jako jego hasło wybrała słowa św. Pawła „Caritas Christi urget nos” – miłość Chrystusa przynagla nas. Kiedy Ona to wszystko robiła? - zastanawiam się, przeglądając w myślach moje obowiązki - Skąd miała tyle siły?


Mader

 

 

 

U przyjaciół

niedziela, 29 stycznia 2012


Herbatka zielona albo dobra czarna. Pierogi łemkowskie. Hamburgery domowej roboty. Deser owocowy z bitą śmietaną. Paszteciki z pieczarkami. Sałatka. Dobra książka, od której ciężko się oderwać. Ciepło. Flanelowa poszewka w kratkę. Wylegiwanie się do południa. Śniadanie do łóżka. Oglądanie zdjęć. Uśmiech. Zrozumienie. Modlitwa. Rozmowa.


Wypoczywam. Tak, jak lubię. I nie męczy mnie myśl, że za oknem jest śnieg i błękitne niebo, i że może powinnam te dni spędzać zdrowo, nabierając rumieńców na mrozie. Na to jeszcze przyjdzie czas. Teraz wypoczywam, ciesząc się obecnością ludzi, którzy są moim przyjaciółmi. Tak samo jak ja chrześcijanami.


- Smakołyki do herbatki – słyszę cichy głos i dwie miseczki lądują koło mnie, gdy piszę te słowa. …Wypoczywam, dziękując Bogu za ten czas, za tych ludzi, za niezwykłą otwartość, która jest między nami, pomimo tego, że jesteśmy tak różni. …Łączy nas jednak ta sama Miłość, tworząc wspaniałą ucztę.


Mama_Kasia

 

 

 

Là ci darem la mano

sobota, 28 stycznia 2012


- Co znaczy „la ci darem la mano”? – przesylabizowała z trudnością dziwaczną frazę z podręcznika do kształcenia słuchu M.

- „Là ci darem la mano”? “Weźmy się za ręce”. To z “Don Giovanniego” Mozarta jest. A co?

- A bo mam napisać, ile osób to śpiewa. Nie wiesz?

- Wiem. Ale ci na YouTube puszczę, sama sobie posłuchasz. Bardzo przyjemne wykonanie, Brightman i Domingo, proszę bardzo.

- A, to wobec tego śpiewają dwie – odgadła M. przemyślnie – ale posłuchać i tak mogę. Tylko mi musisz powiedziec, o co chodzi, bo ja nie rozumiem, o czym oni śpiewają.

- No, ale widzisz z grubsza przecież. On ją namawia, żeby z nim poszła. A ona najpierw nie chce, a potem się zgadza. Bo on chce ją uwieść.

- Aha, no mniej więcej widzę. Całkiem mi się podoba ten duet. Tylko że ja nie rozumiem, co znaczy “uwieśc”...

- No... bo Don Giovanni był uwodzicielem i właśnie ta opera jest o tym, że... eee, a o czym właściwie w tym twoim zadaniu miało być? O operze czy o Mozarcie? Może ja ci arii Królowej Nocy, dajmy na to, poszukam???


Karkołomnej koloratury Eriki Miklosy M. wysłuchała uprzejmie, acz raczej nieuważnie.

- Puść jeszcze raz tamto – zażądała – Ta śpiewa, owszem, ładnie, ale tamto przynajmniej jakieś... życiowe jest.

Isma

 

 

 

Paryskie bistro

piątek, 27 stycznia 2012


To była spokojna uliczka. Przed małą paryską kawiarenką stał jeden okrągły stoliczek, koło którego musieliśmy przejść. Siedział przy nim stary, zniszczony człowiek. Trzymał kieliszek z czerwonym winem w trzęsącej się dłoni. Miał na sobie jakieś brudne łachy. Pomyślałam wtedy, że w Polsce mężczyzn w takim stanie nie stać na kawiarniane wino. Upijają się byle czym gdzieś w krzakach. Są wtedy hałaśliwi i skorzy do bójki, a nie cisi i jakby uśpieni, jak ten tu, przy okrągłym stoliku. Niekiedy to tylko wino, przecież drogie i dobre, albo piwo za to w najlepszych zimowych kurortach. „Niewinne” zabawy i żarty. Pełna kultura. Malowniczą drogą także można dojść prosto nad brzeg przepaści.

Mader

 

 

 

Pakunki

czwartek, 26 stycznia 2012


Ile pakunków musi zabrać kilkuosobowa rodzina na wyjazd? Dla każdego po jednym plus dodatkowy na rzeczy wspólne? Nic z tego!

Pakowanie się zajmuje wiele dni. Najpierw zastanawiamy się, w co się spakujemy. Kupujemy skrzynię na dach, czy wystarczy bagażnik i uchwyty na narty? A może skrzynię pożyczymy i obok zmieszczą się uchwyty na deskę?

Kiedy sprawa w co zostaje rozstrzygnięta, nachodzi nas pytanie: czy mamy wszystkie potrzebne rzeczy? Może komuś brakuje skarpet albo co gorsza rękawiczek na śnieg. A jak jest ze spodniami ocieplanymi? Kto z czego wyrósł?

W kolejnych dniach idziemy do sklepu, robimy pranie (prasowanie sobie darujemy; i tak wszystko wygniecie się w czasie upychania do toreb), wyciągamy kolejne rzeczy, zastanawiamy się, co jeszcze zabrać, a z czego zrezygnować. A może nie rezygnować, skoro kupiliśmy dużą skrzynię na dach?

Torby, siatki, pakunki mnożą się w zastraszającym tempie. A jeszcze ulubione planszówki na zimowe wieczory. Coś do czytania, do pisania. Laptop – jakże by inaczej!

W końcu nachodzi nas smutna myśl, że troszczymy się o zbyt wiele, gdy trzeba tak mało. …I myśl ta nie znika wraz z włożonym do kieszeni różańcem i Pismem Świętym spakowanym do torby.


Mama_Kasia

 

 

 

Torebka

środa, 25 stycznia 2012


Z okazji bardzo okrągłych urodzin miałam zamiar kupić sobie torebkę.

Obejrzałam ich w internecie setki. Ze skóry, płótna i filcu. Kopert, listonoszek i worków. Małych, dużych i całkiem ogromnych.

Bo torebka jest podobno kosmosem kobiety. Kolor wyraża jej osobowość. I jest tam wszystko, co dla niej ważne: szminka, szczotka do włosów, klucze, lusterko, dokumenty, pieniądze, chusteczki do nosa i do płaczu, składana parasolka…

Właściwie nie potrzebuję torebki. Książkę noszę w ręku, a kosmos – w sobie.


Isma

 

 

 

Porada

wtorek, 24 stycznia 2012


Kard. Ravasi po spotkaniu blogerów w Watykanie powiedział: “Kiedy myślimy o blogerach i ich lapidarnych, skrótowych tekstach, niekiedy na granicy hermetyzmu, nasuwa sie aforyzm greckiego filozofa Talesa (VII-VI przed Chr.): “Wielość słów nie jest nigdy oznaką mądrości”.

Spojrzałam na moje notki: są zdecydowanie przegadane. Dziś będzie krócej.

Najmłodszy ma ferie. Nie jest źle, bo spadł śnieg, więc są i łyżwy i bitwy na śnieżki. No ale – skoro zostaliśmy w domu, można też ku uciesze Synka, pograć na komputerze. Usłyszałam więc wczoraj nietypowe pytanie:

- Mamo?

- Tak? - a czytałałam cytowanego wyżej Ravasi

- Mamo, co lepiej wybudować w tym moim mieście – elektrownię atomową... -już nabrałam powietrza, żeby zacząć krótki wykład na ten temat... ale roztropnie czekałam na dokończenie pytania - … czy więzienie?


Mader

 

 

 

Ból

poniedziałek, 23 stycznia 2012


Jesz obiad, przeżuwasz starannie, kolejny gryz i… nieoczekiwany ból przenika cię. Ból zęba. Oczywiście jest piątek wieczorem, w mieście nie ma dyżuru stomatologicznego. Wytrzymujesz sobotę, niedzielę, ale czujesz się coraz mniej pewnie. Tabletki przeciwbólowe pomagają na chwilę. Zresztą, ile można jeść tabletek.

Gdybyś chociaż zaniedbał, nie chodził systematycznie do kontroli, ale nie. U dentysty byleś dopiero co. Żadnego ubytku. Wszystko w porządku.

Ból to tylko sygnalizacja. Coś stało się, pomimo twojej zapobiegliwości. Od środka, od korzenia, niezauważalnie. Coś złego wdarło się w twój ząb, niszczy go i wywołuje ból, z którym nic nie możesz zrobić.

Czyżby? Wiesz, że jest wyjście. Dentysta… Lubisz? Skądże! Nie lubisz, bo wiąże się z kolejnym bólem, który musisz przetrwać. Ale jeśli chcesz pozbyć się jednego bólu, pójdziesz znosić kolejny, po którym czeka cię wyzdrowienie.

Na szczęście ból u dentysty z reguły jest krótkotrwały – do pierwszego znieczulenia.


A ból w sercu? Ten, który zjawił się niespodziewanie, pomimo twojej zapobiegliwości. Czy i jego da się wyleczyć? Nie pomaga rozmyślanie? Nie pomaga analizowanie, czemu tak, czemu nie inaczej? Nie pomaga wygadanie się? Może, na chwilę, jak tabletka przeciwbólowa. …Ale ból wraca.

Jest jedna metoda. Udać się do lekarza. …Tylko, że tam niekoniecznie uzdrowienie przychodzi w taki sposób, jakbyś chciał. Ale przychodzi!


Dziś wieczorem czeka mnie wizyta u dentysty. A Ty? …Wybierasz się gdzieś? …Może do Lekarza duszy?


Mama_Kasia

 

 

 

Diablak

niedziela, 22 stycznia 2012


Na Diablaku, na turystycznych mapach noszącym mniej groźne miano Babiej Góry, byłam nie raz i nie dwa. We dwoje, w grupie, samotnie. Zazwyczaj we mgle i wśród paskudnych zimnych porywów orawiaka. Zdarzało mi się wyjeżdżać do Zawoi niedzielnym świtem, przemaszerować któryś szlak i wracać do Krakowa ostatnim busem – akurat żeby zdążyć na jakąś późnowieczorną Mszę św. w którymś z kościołów w pobliżu dworca. Wisiałam na klamrach na Czarnym Dziobie – nietrudnym do pokonania dla przeciętnej powsinogi beskidzkiej, ale przy moim nikczemnym wzroście wymagającym jednak odrobiny wysiłku. Z uśmiechem wspominam podróż na przełęcz Krowiarki na pace furgonetki wyładowanej po plandekę pomidorami krzeszowickimi – z uporczywie towarzyszącą myślą o nieapetycznej perspektywie zanurzenia się (na jakimś zbyt gwałtownie wziętym przez kierowcę zakręcie) w intensywnie pachnącej czerwonej pulpie. Jednym zaś z najgłupszych moich pomysłów było wybranie się w pojedynkę na Diablak – zielonym szlakiem przez Małą Babią - w okresie praktykowania diety 1000 kalorii: zjadłszy śniadanie a’300 kalorii, na trzygodzinną drogę pod górę (i niewiele krótszą w dół…) spakowałam sobie pudełko z sałatką (brzoskwinie, ser bleu, borówki, zielony groszek) nie większe niż kostka masła, oraz jeden zbożowy batonik…

Nieodpowiedzialność. Dawna, własna: 400 kalorii na cały dzień wędrówki. Dzisiejsza, głośna w mediach: wyprawa na Babią w skrajnie trudnych warunkach pogodowych – trzeci stopień zagrożenia lawinowego, silny wiatr i padający śnieg, zaledwie sto metrow widoczności - tym bardziej zaskakująca, że z udziałem członków klubu turystyki wysokogórskiej. Dziwi, że doświadczeni turyści wyruszyli z Krowiarek dopiero o drugiej po południu w sobotę, przez szczyt Babiej Góry zamierzając dotrzeć do schroniska na Markowych Szczawinach – po zapadnięciu zmroku nie pozostało im nic innego, jak wezwać GOPR, aby sprowadził ich ze szczytu (część grupy trafiła do schroniska, jedną poszkodowaną osobę przewieziono do szpitala; nocą odnaleziono dwie osoby, które odłączyły się od grupy i zawróciły wcześniej). A jeszcze bardziej dziwi postawa siedmiorga turystów, którzy wbrew zakazowi rozbili tej samej nocy biwak na Diablim Zamku i nie chcieli zejść zeń z goprowcami prowadzącymi akcję – dziś, skrajnie wychłodzeni, zdecydowali się na wezwanie pomocy.

Nieodpowiedzialność tym większa, że fundowana na pysze, rutynie i wierze we własną omnipotencję. Na tym, że przecież już tyle razy, już tyle lat…
Chwila zadumy nad mapą tych okolic, na której wyczytać można etymologie czarne, czarcie, grzeszne i diabelskie, potwierdza ludową intuicję, że w okolicach Babiej Góry nietrudno o pokusę. „Czarny” umie zwodzić.

U stóp Diablaka, i nie tylko tam.

Isma

 

 

 

Dzień Babci? A co to?

sobota, 21 stycznia 2012


Mała Dziewczynka jeszcze nie za bardzo łapie się w tych wszystkich „dniach”, które mają być Dniami Babci, Mamy czy Dziadka i Taty. Ledwo zorientowała się w Świętach Bożego Narodzenia ( bo Triduum przespała w wózku), no ale wtedy wszystko, ale to wszyściutko było niezwykłe. Dzień babci to po prostu taki dzień, kiedy Mama i Tato gdzieś wychodzą ( a bo to Mała Dziewczynka wie, gdzie? Zawsze się mętnie tłumaczą, jakby na świecie było coś ważniejszego, niż wspólne czytanie książeczek!) i zostaje się z Babcią. od Korali. Łatwo z nią nie jest, bo ona jest też Babcią od Komputera i Odbierania Telefonów. Ale jak jej się umiejętnie zwróci uwagę, potrafi wszystko rzucić i nawet podbiec do Dziewczynki! Szczególnie, gdy zobaczy ją wśród elektrycznych przewodów i blisko czegoś, co nazywają „gniazdkiem”. Czasem jednak trzeba pokrzyczeć. Babć Mała Dziewczynka ma zresztą dużo. Te, które się nazywają Prababciami, uśmiechają się ciepło i pozwalają na wszystko, wszyściutko. One są najlepsze. Ale Babcia, Która Mieszka Daleko też jest fajna! Ma mnóstwo porcelanowych figurek- dwie z nich Tato z przekąsem nazywa Szpiegami Chińskimi i może rzeczywiście- bo Mała Dziewczynka zauważyła je przy żłóbku Dzieciątka. Dziadek Mieszkający Daleko rozumie, że najpiękniejsze i najciekawsze rzeczy są wysoko ( żyje w górach!) i dlatego Małe Dziewczynki należy cały czas nosić na rękach. Drugi Dziadek jest w tych sprawach mniej pojętny. Zrzędzi, że Mała Dziewczynka ma się „ćwiczyć” w zdobywaniu różnych rzeczy. Na szczęście ma jedną, niebagatelną zaletę – tak jak Mała Dziewczynka nie może się doczekać powrotu Wujka, Babci czy Mamy do domu. Wsiadają wtedy w samochód, żeby któreś z nich odebrać z pracy, szkoły, uczelni. Ależ mamusia jest zadowolona, widząc uśmiechniętą Dziewczynkę!

Może dlatego dni dziadka, nie - dni z dziadkiem, podobają się Małej Dziewczynce najbardziej.

Mądrość ta użycza mocy, z której rodzi się dobroć, cierpliwość, zrozumienie i owa wspaniała ozdoba sędziwego wieku - humor powiedział Jan Paweł II. Tego życzę wszystkim Babciom i Dziadkom każdego dnia!

Mader

 

 

 

Być kobietą

piątek, 20 stycznia 2012


Ogromny sklep. Kilka korytarzy z wieszakami, a na tych wieszakach: bluzki, koszule, sweterki, spodnie, spódnice, sukienki, kurtki… A pomiędzy wieszakami mama z córkami.

- To ja przymierze te spodnie, dobrze? …I jeszcze te, i tamte. …Bo przecież nie wiem, które będą dobre.

- Nieee, nie będę tego nosiła…

- Mamo, mogę? Mogę ten sweterek?

- Przecież dopiero co oddałaś kilka swetrów, bo nie lubisz nosić.

- Ale ten jest taki… łaaadny.

- Muszę sobie coś kupić! Ty mi dasz trochę pieniędzy, a resztę z moich, ze skarbonki. Przecież ja mam puste półki!


Sklep ogromny i jak na złość ubrania dziecięce w przeciwległym końcu niż przymierzalnie. Do tego grube kurtki, które ktoś musi trzymać, gdy ktoś inny biega pomiędzy wieszakami. Poddaję się! Nie lubię! Jestem spocona i jest mi duszno!

- Bo ty to nie jesteś kobietą – śmieje się mąż, który ze stoickim spokojem przegląda zasoby sklepowe.

Jeśli bycie kobietą polega na czerpaniu przyjemności z kupowania ubrań, to zdecydowanie kobietą nie jestem! …Ale gdyby ktoś wpuścił mnie z tymi samymi pieniędzmi do księgarni, i to jeszcze do działu z książką dziecięco-młodzieżową, to zrobiłby mi największą przyjemność. …Czy to znaczy, że jest we mnie więcej z dziecka niż z kobiety? …I czy powinnam się tym martwić? ;-)


Mama_Kasia

 

 

 

Kot Samboragi

czwartek, 19 stycznia 2012


Samboraga, gdy zaczyna przygotowywać "Okno na cztery strony świata" wersję roboczą tytułuje "kot". Dawno nie pisała w Oknie i ten "kot" siedział jako tytuł roboczy Okna, bez treści w środku, przypominając nam o Niej... Pamiętacie?

Napisała do nas wczoraj:

"Jutro idę do szpitala, ale jeszcze nie do kardiologii, tylko na internę, aby przygotować się do operacji." Samboraga będzie miała operację serca - naprawią Jej zastawki, ale zanim to nastąpi, czeka ją seria różnych badań.

"Cieszę się, że udało się to (szpital) pogodzić z feriami dzieci tzn. są daleko i nie będą się tak martwiły mną, nie będą też siedziały same w domu, no i w ferie mniejszy problem z organizowaniem ich dowożenia.
Wiecie, czuję się tak słabo i źle, że już mnie nawet nie przeraża ta operacja, a mam nadzieję poczuć się po niej wreszcie lepiej!"
- przeczytałyśmy.

Marzę o tym, żeby tytuł "kot" pokazywał się jak najczęściej, ale natychmiast znikał, wypełniany od razu notką Samboragi z właściwym tytułem. Chciałabym, żeby Jej wpisy wróciły wreszcie na swoje miejsce.

Wracaj do nas szybko, zdrowsza i silniejsza!

Samboraga i Mader

 

 

 

Bo i po co

środa, 18 stycznia 2012


- Zupełnie mi dobrze poszło – oznajmiła M. po powrocie ze szkoły – w tym konkursie o Krakowie. Większość to wiedziałam nie z książki, tylko z tego, że z tobą w różne miejsca chodzę. Tylko o tym, że rada miasta chciała Teatr Słowackiego wybudować, nie wiedziałam. I jeszcze, co znaczyło „rex” nie wiedziałam za bardzo.

- „Rex” nie wiedziałaś? – nie posiadałam się ze zdumienia, puszczając chwilowo mimo uszu samokrytyczne doniesienie dziecka o niekompetencji w sferze samorządowo-teatrologicznej – A kto mając sześć lat trzaskał na pamięć Gloria po łacinie? A INRI co znaczy, to ty nie wiesz?

- "Iesus Nazarenus Rex Iudeorum" – powiedziała z olimpijskim spokojem M. – a bo co?

- Co: „a bo co”? „Rex iudeorum” to by znaczyło, to by znaczyło…?

- Aaa! – M. miała minę osoby, która znalazła brylant w kaszance – Piłat się pytał: „czy ty jesteś królem żydowskim…”

- No, właśnie.

- Aha, ale Pan Jezus nie był królem żydowskim. Pan Jezus jest tym… nieee, to nie Pan Jezus, to Pan Bóg jest królem niebios. Rex coelestis. W Gloria było.

- Ależ Pan Jezus i Pan Bóg... czy ja ci przypadkiem nie mówiłam o Trójcy??? Mówiłam. Nawet jak ksiądz albo siostra katechetka by ci nie mówili…

- Mówiłaś. Ksiądz i siostra chyba nie mówili. Ale i tak się trochę pogubiłam. Bo jak Pan Jezus to Pan Bóg, a Pan Bóg jest królem niebios, to kto ma być królem Polski?

Zawahałam się nad priorytetami: najpierw zagadnienia trynitarne, czy problematyka intronizacji Pana Jezusa…?

- Zasadniczo… króla w Polsce…

- Nie ma! – odgadła z triumfem M. – Bo i po co, jak jest w niebie. To po problemie. Dzięki Bogu!


Isma

 

 

 

Zasady

wtorek, 17 stycznia 2012


Bardzo trudno rozmawiać na temat zasad. Dobrze wiedzą o tym prawnicy. Nawet wyraźnie sformułowany przepis, kanon, punkt umowy podlega niejednokrotnie sprzecznym interpretacjom. Słyszę o budżetach, wyższej konieczności, kryzysie. Nagle okazuje się, że wszystkie punkty widzenia są równoprawne.

Przypominam sobie:

Gdybym też miał dar prorokowania
i znał wszystkie tajemnice,
i posiadał wszelką wiedzę,
i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił,
a miłości bym nie miał,
byłbym niczym.


Myślę o zasadzie, która nas, nie, już nie „nas”, mnie obowiązuje

Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego.


Mader

 

 

 

Ostatnia chwila

poniedziałek, 16 stycznia 2012


Jedni cieszą się już z ferii i korzystają z uroków zimy, która sypnęła śniegiem, inni poprawiają ostatnie oceny, pracowicie nadrabiając zaległości.

Zadziwiające, jak wiele da się zrobić w ostatniej chwili. Jakiś projekt dodatkowy, sprawdzian poprawkowy, odpowiedź z zawalonego wcześniej materiału. Dwójka zamienia się w trójkę, a czwórka w piątkę. I już jest się do przodu.

Z jednej strony to dobrze, że jest szansa na poprawę, a z drugiej – istnieje ryzyko myślenia „jakoś to będzie”, „zdążę”, "jeszcze jest czas". …A niekoniecznie zdążyć trzeba. Czas kurczy się tuż przed klasówką, zaliczeniem materiału, z końcem semestru. Ostatnia chwila nadchodzi, ale może zostać przeoczona i... czas minął.


Tzw. dobry łotr wykorzystał ostatnią chwilę, ale ten drugi – nie.


Jestem więc za systematyczną pracą, czy to w szkole, czy w ramach duchowości. Za nieodkładaniem na ostatnią chwilę. …Chociaż zawsze z myślą, że Bóg bogaty jest w Miłosierdzie i daję nam szansę nawrócenia, nawet... w ostatniej chwili.


Mama_Kasia

 

 

 

Hałaśniki

niedziela, 15 stycznia 2012


Z głośnika komputera sączyło się „O, gwiazdo betlejemska”. Czwarty raz tego popołudnia.

- M., coś ty się tak na ten kawałek uparła?

- Bo tej kolędy akurat nie umiem, a muszę się nauczyć szybko.

- Nut ci poszukam w internecie, poczekaj.

- Ale ja nie mam tego grać na skrzypcach, tylko śpiewać. Występ z kolędami mamy, drużyna zuchowa nasza. Jutro. W kościele, na Mszy.

- Z kolędami, na Mszy, jutro? Nnno, w zasadzie się już o tej porze kolęd nie śpiewa – uniosłam się pryncypialnie – skończyło się Boże Narodzenie. O chrzcie Pana Jezusa, całkiem dorosłego, było w zeszłą niedzielę – tak czy nie?

- Jak to: „się nie śpiewa”? Chyba ze siedem kolęd żeśmy na zbiórce ćwiczyli. Aaa, i instrument jeszcze muszę mieć. Zrobisz mi?

Nie nadążałam.

- Jak to: „instrument”? Masz przecież skrzypce. Mogłabym ci ewentualnie je jeszcze do futerału na drogę w jakaś chustkę owinąć, bo niby mróz się zrobił, ale nie aż taki, żeby im zaszkodziło.

- Nie skrzypce. Mamy mieć, wiesz, takie perkusyjne… słoiki z suchym groszkiem czy tam puszki ze spinaczami. Hałaśniki, znaczy.

- Nnno, w zasadzie… w zasadzie w kościele się nie gra na takich… perkusyjnych, M. Hałaśliwe nie mogą być. I muzyka ma sprzyjać pobożności wiernych, a mnie na przykład od takiego zmasowanego łomotu przychodzą do głowy myśli całkiem niepobożne – uniosłam się jeszcze bardziej pryncypialnie.

- No, wiesz. Sama mówiłaś, że nie to jest złe, co do człowieka wchodzi, tylko to, co z niego wychodzi. Może to nie wina tego, co słyszysz, tylko tego, co myślisz?

- M., nie filozofuj. Nie ja mówiłam, tylko Pismo święte. A łomot właśnie wychodzi z człowieka, znaczy konkretnie z puszki wychodzi, tej, co ty zamierzasz nią hałasować.

- Ale ja muszę iść śpiewać te kolędy i grać na tej puszce. Jestem szóstkową, nie mogę dawać złego przykładu i nawalić.

- Kiedy właśnie, z tymi kolędami i puszkami, to jest zły przykład dla innych, uff…

- Jeju, mamo, czy ty musisz zawsze wszystko tak komplikować…? - uniosła się z kolei M. - Nie dość, że ty za dużo wiesz, to jeszcze mi to mówisz. I potem ja też za dużo wiem, i mam ten… dylemat...!

Dylemat rozwiązał się w niedzielny poranek samoistnie, acz niezupełnie szczęśliwie: M. wstała mianowicie z łóżka z chrypą uniemożliwiającą w sposób definitywny śpiewanie czegokolwiek…

Isma

 

 

 

Śnieg

sobota, 14 stycznia 2012

 

Kasia gra dziś w swoje planszówki, a u nas za oknem śnieg! Pierwszy raz tak dużo go napadało – a jest połowa stycznia. Dzieciaki wybiegły, żeby się nim nacieszyć. Kto wie, jak długo poleży i kiedy następny spadnie? A ja jak w kiepskim filmie cieszę się spoglądając przez okno na ich harce. Stukam w klawiaturę wymieniając nagłówki, wypisując cyferki, zamiast rzucać się śnieżkami i lepić bałwana.

Zastanawiałam się wczoraj, w jaki sposób ja gram. Najpierw wydawało mi się, że jak Kasia, ale nie! Czasem tak się rozbawię samym przebiegiem rozgrywki, że przegrywam, nie tracąc humoru. Ba, bywa, że tak żal mi przeciwnika, że daję mu fory i cieszy mnie jego wygrana! No ale… niekiedy gram, żeby wygrać!

Dziś nie pobiegam po śniegu. Nie tylko dlatego, że muszę porobić „rzeczy konieczne na wczoraj” - jeszcze nie do końca jestem zdrowa.

Obserwuję więc i udziela mi się radość innych.

Wesołych ferii!

Mader

 

 

 

Planszówki

piątek, 13 stycznia 2012

 

Mamy taki zwyczaj, że raz do roku rozsiadamy się z przyjaciółmi przy stole i… gramy. Nie, nie w karty, nie na instrumentach, a w planszówki. Testujemy nową grę, którą nasi przyjaciele dają nam z okazji świąt. Kilka godzin, do późnej nocy, nie zważając na jęki dzieci (zresztą starsze rozsiadają się z nami), gramy z zapałem.

Jedną z moich ulubionych jest gra, w której należy nazwać, zatytułować, czy wydobyć jakiś szczegół, określający obrazek, znajdujący się na kolorowej karcie. Ale musi to być zrobione o tyle sprytnie, aby tylko część osób (najlepiej jedna) odgadła, czyja to karta. Zabawa ta zmusza do bezwzględnego milczenia w trakcie pojedynczej rozgrywki, aby nie zdradzić swoich myśli, bo nawet jedno znaczące westchnienie może naprowadzić kogoś na dobre rozwiązanie. Za to po zakończeniu kolejki wybucha wulkan śmiechu, rozmów, tłumaczenia, skąd taki ciąg myślowy, dlaczego taki tytuł…

Inna gra polega na realizowaniu biletów kolejowych, poprzez ustawiania pociągów na mapie. Bardzo dynamiczna. Pomyślana tak, aby nie opłacało się celowe przeszkadzanie innym.

A ostatnio graliśmy w tworzenie biznesu, budowanie sieci elektrowni. Podchodziliśmy do tej gry jak do jeża. Zasady wydawały się niezwykle skomplikowane, ale po rozegraniu pierwszej kolejki okazało się, że mają swój sens. Nie pozwalają na to, aby wygrywający, który złapał wiatr w żagle, zbyt łatwo się bogacił. Ustalone zasady dają szansę słabszym. W pewnym momencie rozgrywki pierwsi stają się ostatnimi. Jest to gra zrównoważonego rozwoju.

Nie w każdym towarzystwie lubię zabawę planszówkami. Są ludzie, którzy mają pęd do wygrywania i to w nieprzyjemny sposób, lekceważąc współgraczy. Wygrywając, cieszą się słabością innych. A ja lubię bawić się bez stresu bycia pokonanym. Cieszy mnie przebywanie z ludźmi, podglądanie ich działania, motywacji. Dobre planszówki świetnie pokazują charaktery grających osób. Mój z pewnością również – umiarkowane ryzyko, co z reguły owocuje znalezieniem się po środku. Ale mi to w zupełności odpowiada :)


Mama_Kasia

 

 

 

Burak. Jeszcze o Katonie.

czwartek, 12 stycznia 2012

 

Marek Porcjusz Kato nie znosił teatru. A dokładniej – drwił z rzymskiego zamiłowania do widowisk, które wynosiło popularnych aktorów na piedestał, za nic mając przykłady cnoty autentycznej i nieudawanej. Bo choć obywatel rzymski, który wystąpiłby na scenie, tracił honor i obywatelstwo, to odgrywajacy role niewolnicy, którzy osiągnęli biegłość w tej profesji, otrzymywali wysokie honoraria i mogli zostać wyzwoleni. Nie było także w oczach opinii publicznej niczym nagannym czerpanie zysku z utrzymywania trupy teatralnej (w początkach teatru rzymskiego rekrutowanej spośród aktorów greckich), ani najmowanie grup klakierów, nagradzających oklaskami i aplauzem wybranych wykonawców (za czasów Tyberiusza konkurencja między ekipami klakierskimi osiągnęła apogeum – polała się autentyczna krew). Publiczność obdarzała teatralnych celebrytów kosztownymi prezentami, może w uznaniu dla ich osobistych talentów, a może i dla zamanifestowania swoich politycznych sympatii – prezentowane w teatrze treści nierzadko były narzędziem bieżącej walki stronnictw.

„Wyczytałem u Plutarcha – pisał do przyjaciela, ojca krakowskiej teatrologii, profesor Zbigniew Raszewski, również wybitny historyk teatru - że Katon mł. dla ośmieszenia rzymskiej spektaklomanii obdarzał aktorów (a na pewno i zawodników) rozmaitymi przysmakami (inni obsypywali ich złotem). Rzymianom dawał wieprzowinę, ogórki itp., Grekom – jarzyny. Otóż wśród jarzyn Plutarch na pierwszym miejscu wymienia buraki (sc. wśród jarzyn, które miały Grekom sprawić przyjemność). Proszę, napisz mi całą prawdę, niczego nie ukrywaj: czy ja się słusznie domyślam, że starożytni mogli jadać barszcz?” Była połowa lat osiemdziesiątych, a odkrycie starożytnej popularności buraka mogło było z całą pewnością nasuwać wiele refleksji o współczesności, nie tylko tej widzianej w perspektywie domowych problemów zaopatrzeniowych. „W końcu można by – kontynuował Raszewski - sobie wystawić taki obraz: Achilles wraca uznojony do namiotu: Chaire, Bryzejda, czy jest coś ciepłego? A ta mu barszczyk na wędzonce. Oczywiście, Grecy mogli nie dojść do barszczu. Mogli się zatrzymać na etapie zająca z buraczkami. I trudno by nawet żywić do nich o to jakieś specjalne pretensje. Ale człowiek chciałby WIEDZIEĆ”.

Jerzy Got-Spiegel, oglądający i grecko-rzymską starożytność i Polskę lat osiemdziesiątych z dystansu wiedeńskich bibliotek, potraktował rzecz z właściwą sobie skrupulatnością: „Chodziłem do bibliotek, przeglądałem różne źródła, tezaurusy, które mnie prowadziły do różnych pojęć i książek. To dość długo trwało, w końcu (...) napisałem rozprawkę, która rzeczywiście jest według źródeł nie do podważenia”. Tak oto powstała wzorcowa meteodologicznie dysertacja „Barszcz w kulturze starożytnej Grecji”, której autor boleśnie konstatował, iż zmuszony jest wykorzystywać do badań subtelnej kultury greckiej głownie zachowane prymitywne źródła rzymskie („Jak wiadomo, Rzymianie nie byli zdolni niczego – prócz dyscypliny i taktyki wojskowej, zasad prawa i gramatyki – samodzielnie wymyślić, całą swoją kulturę czerpali od innych narodów, przede wszystkim od Greków, obniżając ją oczywiście do dostępnego im poziomu”).

Wpływ buraka na dzieje świata okazuje się w świetle tej erudycyjnej rozprawy przemożny. I nie jest to tylko kwestia smaku: według zgodnych świadectw Strabona oraz Liwiusza, Hannibal odstąpił od oblężenia Casilinum, gdy ujrzał, że mieszkańcy miasta posadzili na murach rozsady buraków, które niebawem miały im zapewnić dostatek żywności.

Warto o tym pamiętać, w czasach kryzysowych, gdy wszakże buraków – nie tylko dla celebrytów - jest pod dostatkiem.

Isma

 

 

 

Bardzo zmęczona czyli o pracy

środa, 11 stycznia 2012

 

To się chyba z ogromnego zmęczenia wzięło... A przecież lubię pracować z ludźmi i pracuję wśród nich od zawsze. Nawet w czasie choroby utrzymuję z nimi kontakt – najwyżej „ jedynie” mailowy, czy smsowy ;) Lubię też pisać, więc „mam za swoje” – piszę nie tylko „prawdziwe” teksty, listy, ale też umowy, wnioski, czy grafiki prac albo statystyki. Nawet, jak się robi to, co się lubi, czasem trzeba robić tę najmniej lubianą rzecz ;) A co dopiero, gdy praca nie jest tą wymarzoną… nie ociera się nawet o pragnienia. Jest pogardzana przez innych, uważana za „byle jaką”, a umowa, na podstawie której jest się zatrudnionym za „śmieciową”. Całe grupy, całe pokolenia „ śmieciowych umów” w nieszanowanych pracach… To przecież niemożliwe w dzisiejszych czasach?


Okres starożytny wprowadzał typowe dla siebie rozwarstwienia pomiędzy ludźmi ze względu na charakter wykonywanej pracy. Praca, która domagała się ze strony pracującego wprzęgnięcia jego sił fizycznych, praca mięśni i rąk, uważana była za niegodną ludzi wolnych, do wykonywania jej natomiast przeznaczano niewolników. Chrześcijaństwo, rozwijając niektóre wątki właściwe już Staremu Testamentowi, dokonało tutaj zasadniczego przeobrażenia pojęć, wychodząc od całej treści orędzia ewangelicznego, a nade wszystko od faktu, że Ten, który będąc Bogiem, stał się podobny do nas we wszystkim, większą część lat swego życia na ziemi poświęcił pracy przy warsztacie ciesielskim, pracy fizycznej. Okoliczność ta sama z siebie stanowi najwymowniejszą "ewangelię pracy", która ujawnia, że podstawą określania wartości pracy ludzkiej nie jest przede wszystkim rodzaj wykonywanej czynności, ale fakt, że ten, kto ją wykonuje, jest osobą. Źródeł godności pracy należy szukać nie nade wszystko w jej przedmiotowym wymiarze, ale w wymiarze podmiotowym. Jan Paweł II


Mader

 

 

 

Katechizm a drugoklasistka

wtorek, 10 stycznia 2012

 

Jesienią tego roku, a dokładnie 11.10 rozpocznie się w całym Kościele Katolickim Rok Wiary. Rozpoczęcie Roku Wiary zbiega się z pięćdziesiątą rocznicą otwarcia Soboru Watykańskiego II i dwudziestą rocznicą ogłoszenia Katechizmu Kościoła Katolickiego.

A jak wygląda nauka katechizmu w wydaniu drugoklasistki?


- Pokaż zeszyt – powiedziałam do córki, która od jakiegoś czasu z grobową miną siedziała w fotelu. – Może czegoś prostszego się nauczysz – zaproponowałam, otwierając zeszyt, który mi łaskawie podała. – O, siedem sakramentów świętych. Prawie wszystkie znasz.

Najmłodsza przesiadła się do mnie na tapczan.

- To jakie znasz sakramenty? – spytałam z nadzieją w głosie.

Cisza.

- No, pierwszy sakrament – zachęcałam. – Miałaś, jak byłaś mała.

Cisza.

Zacięła się. W takich warunkach ciężko cokolwiek z niej wydusić. Postanowiła, że nauka religii jest trudna.

- Chrzest, tak? – spytałam.

Kiwnęła głową.

- A do jakiego sakramentu się przygotowujesz?

Cisza.

Rany, tak się nie da! Gotowałam się coraz bardziej.

- Eucharystia. Słyszałaś to słowo tysiąc razy.

Kręci przecząco głową. Nie słyszała.

- A my z tatą jaki mamy sakrament?

Cisza.

- Jak jest mąż i żona, to co to jest? No, przecież wiesz. – Opadałam z sił.

Wie, wie, tylko… tak na zawołanie ciężko sobie przypomnieć, szczególnie, gdy ma się w głowie kolejne rzeczy do nauczenia, chociażby pięć przykazań kościelnych, od których zaczął się cały problem.

Na deser, dla rozładowania atmosfery, przeszłyśmy do trzech cnót boskich (proste na szczęście) i prawd wiary, które też nie były trudne, a niezwykle ważne. I tylko mam nadzieję, że w kolejne dni podejdzie do nauki z większym zapałem. A przede wszystkim, że ta nauka nie przesłoni jej spotkania, bo (jak czytamy w nocie, zawierającej wskazania duszpasterskie na Rok Wiary, a opublikowanej 7.01 przez Kongregację Nauki Wiary. A są to słowa Benedykta XVI) fundamentem wiary chrześcijańskiej jest «spotkanie z wydarzeniem, z Osobą, która nadaje życiu nową perspektywę, a tym samym decydujące ukierunkowanie». (…) «Również w naszych czasach wiara jest darem, który trzeba na nowo odkryć, pielęgnować i dawać o nim świadectwo», ażeby Pan «sprawił, że każdy z nas doświadczy z radością, jak pięknie jest być chrześcijaninem».

Amen.


Mama_Kasia

 

 

 

Breaking news: Samobójstwo Katona

poniedziałek, 9 stycznia 2012

 

Pisarze oddali przebieg wypadków barwnie, a historycy wiernie: niespełna pięćdziesięcioletni Marek Porcjusz Kato chroni się wraz z resztkami rozbitej armii w Utyce, nadbrzeżnym mieście na północ od Kartaginy. Miejscowi znani są ze swojej nielojalności, zebrana przez Katona skłócona Rada Trzystu wydaje się dbać przede wszystkim o własne interesy. Nie chcą się bronić. Przegrana bitwa pod Tapsus dopełnia klęski.

Katon wie, że Cezar jest zwycięzcą. Choć postanowił już, że odbierze sobie życie, czuwa jeszcze troskliwie nad udającymi się na wygnanie swoimi zwolennikami. Te epizody pasują do późniejszej opinii Henriego de Montherlanta o Katonie - odważnym, nieskazitelnie uczciwym, „przeciwnym wszelkim nowinkom", który będąc zwolennikiem prawego centrum lubił pouczać innych w sposób zawsze nieco teatralny, nierzadko ocierając się o śmieszność, a jednak zasługiwał na powszechny szacunek i cieszył się nim. Przyszedł jednak ten czas, w którym Katon „spogląda w prawo, spogląda w lewo, spogląda ku górze, spogląda w dół i wszędzie widzi tylko ohydę. Zdarzają się takie momenty w dziejach narodów i są ich tragedią: nigdzie nikogo.”

Uczestnicy ostatniej biesiady wyczuwają napięcie. Syn ukrywa przed Katonem miecz, ale ten woła niewolników, by mu go przynieśli. Nie spieszą się, a gdy nareszcie nadchodzą, pełen emocji Katon uderza jednego z nich pięścią na odlew (ten gest utraty stoickiego spokoju już za chwilę będzie go drogo kosztował). Czyta przed zaśnięciem „Fedona”, próbując zmierzyć się z zagadką nieśmiertelności duszy (”kiedy Sokrates opisuje nam szczegółowo środek ziemi, ostatnią siedzibę dusz, można by pomyśleć, że to jakiś teolog opisuje Boga – komentuje sarkastycznie Montherlant - Grecy są mistrzami w tej sztuce, gdzie rozumowanie pożera samo siebie, o ile w ogóle można tu mówić o rozumowaniu, a moim zdaniem nie można. Ludzie Zachodu mają do dyspozycji albo to, albo Ewangelię. Ewangelię, która przystaje na absurd, bo tak każe wiara, lub filozofię starożytną, która przystaje na absurd, bo tak każe rozum czy raczej to, co nosi wówczas miano rozumu, a jest jego przeciwieństwem").

Katon dopytuje się jeszcze o wieści z portu, w którym trwa burza – widmo śmierci zagląda w oczy wszystkim, czy to ze zrządzenia ślepego przypadku, czy z własnego wyboru. Kiedy nad ranem weźmie w rękę miecz i wymierzy go w siebie, ostrze ześliźnie się po ciele, prowadzone dłonią niepewną, obolałą po wieczornym ataku furii. Czy Katon nie umie się zabić? Wbiegają najbliżsi, lekarz umieszcza wypływające wnętrzności na powrót w ciele nieprzytomnego. Ale determinacja samobójcy jest tak wielka, że odzyskawszy świadomość wyszarpuje je sobie własnymi rękami.

Seneka, nie bacząc na racjonalne wytłumaczenia nieudanej proby, uderza w ton wyższy jeszcze, twierdząc, iż „nie wystarczyło nieśmiertelnym bogom raz jeden zobaczyć Katona w tak ważnym momencie, więc powstrzymali niejako i zawiesili w działaniu jego męstwo, aby zajaśniało w jeszcze trudniejszej próbie. Nie trzeba przecież tak wielkiej odwagi, aby dzieło śmierci zapoczątkować, jak żeby w ponownych próbach dzieła tego dokonać. I czemuż by bogowie nie mieli się rozkoszować widokiem swego wychowanka, który umierał śmiercią taką wspaniałą i taką chwalebną? Śmierć darzy nieśmiertelnością tych ludzi, których rodzaj śmierci sławią nawet ci, którzy sami śmierci się boją.” Seneka przekonany był więc, że samobójstwo Katona podobało się bogom – najpewniej Jowiszowi, zwanemu Wyzwolicielem, temu, ku któremu zwracano się, odbierając sobie życie: nie po to, by wyzwolił od cierpień i obaw, ale po to, by w postawie wyprostowanej stanąć przed nim jako człowiek prawdziwie wolny. Katon mógłby powiedziec śmiało: „nie chcę zawdzięczać tyranowi czegoś, do czego prawo sobie uzurpuje, a co nie leży w jego mocy. Jakimże bowiem prawem ofiarowuje, jako władca, życie tym, którzy nie zależą od niego i są równie jak on wolni?"

Można czytać Plutarcha, i innych antycznych autorów, aby lepiej zrozumieć wypadki sceniczne w osiemnastowiecznej dramma per musica „Catone in Utica” Antonio Vivaldiego, w której polskiej prapremierze za dziesięć dni na deskach krakowskiego Teatru Słowackiego partię Cezara zaśpiewa zdumiewającym sopranem Paolo Lopez.

I można nie przestawać myśleć o Katonie w Utyce, oglądając wieczorne wiadomości. Nie tylko dlatego, że prokurator Mikołaj Przybył jest członkiem poznańskiej grupy rekonstrukcyjnej, odtwarzającej realia legionów rzymskich.

Isma

 

 

 

Imiona święte i nieświęte

niedziela, 8 stycznia 2012

 

Kiedy patrzę wstecz, widzę jak droga mojego życia, poprzez środowisko (...), poprzez parafię, poprzez moją rodzinę, prowadzi mnie do jednego miejsca: do chrzcielnicy w wadowickim kościele parafialnym. Przy tej chrzcielnicy zostałem przyjęty do łaski Bożego synostwa i do wiary Odkupiciela mojego, do wspólnoty Jego kościoła, w dniu 20 czerwca 1920 roku.- wspomina Jan Paweł II


Wiele razy oglądałam swoje zdjęcia z dnia chrztu. Nikt już nie pamięta, czy płakałam, a na zdjęciach widać pochylonego nade mną księdza, chrzcielnicę, chrzestnych, rodziców, którzy są wzruszeni i czubek mojego łebka z długimi, ciemnymi włosami. Nie wyrywałam się z pewnością - becik, w który zawijało się wtedy maleństwo, uniemożliwiał mi to. Do tego samego kościoła dreptałam potem na msze święte z mamą. Pamiętam chrzcielnicę – jest piękna. Pamiętam też piosenkę, którą lubiłam najbardziej i śpiewałam sepleniąc: „ Kiedyś o Jezu chodził po świecie...”


Święty, którego imię otrzymujemy (...), ma każdemu z nas stale uświadamiać owo Boże synostwo, jakie stało się naszym udziałem. – mówił Jan Paweł II

Rodzice dali mi imię, które im się akurat spodobało. A raczej podobało się tacie, bo była między nimi różnica zdań i wygrało to, które poszło rejestrować mnie do urzędu. Czyli tato zdecydował. Imię nie było zanurzone w tradycji rodzinnej. Nie nosiła go żadna święta. Było zupełnie nowiutkie, jak mały dzieciaczek, który je dostał. Przyzwyczajałam się do niego latami, a o dacie chrztu w ogóle nie pamiętałam i niewiele mnie obchodziła. Liczył się fakt, a te wszystkie szczegóły... nie zwracałam na nie uwagi.

Aż pewnego dnia... Poszliśmy z moim narzeczonym do Kościoła z dokumentami potrzebnymi do ślubu. Ksiądz położył przed sobą dwa świadectwa chrztu- to ze świętym imieniem narzeczonego i to z nieświętym moim- i patrzył w nie krótką chwilę szczerze ubawiony. Co on takiego zauważył? – pochyliliśmy nad nimi się także.

Aleście się dobrali! Gdzieście się znaleźli! Pierwszy raz widzę! Ochrzczeni tego samego dnia!

Mader

 

 

 

W kościelnej ławce

sobota, 7 stycznia 2012

 

Siedzieliśmy w kościele w Święto Świętej Rodziny. W sumie dzień powszedni (w tym roku z racji tego, że w niedzielę po Bożym Narodzeniu, która zwyczajowo należała do Świętej Rodziny, akurat wypadało Świętej Bożej Rodzicielki, nastąpiło przesunięcie Rodziny na piątek), to nic, że Oktawa Narodzenia Pańskiego i święto do tego - w kościele ludzi garstka.

Msza toczyła się swoim rytmem. Kiedy doszło do drugiego czytania, usłyszeliśmy fragment z listu św. Pawła, który pisał do Kolosan:

Żony, bądźcie poddane mężom, jak przystało w Panu. Mężowie, miłujcie żony i nie bądźcie dla nich przykrymi. Dzieci, bądźcie posłuszne rodzicom we wszystkim, bo to jest miłe Panu. Ojcowie, nie rozdrażniajcie waszych dzieci, aby nie traciły ducha.


Dyskretnie nachyliłam się do Najmłodszej, która ostatnio dała mi w kość stwierdzeniami typu: nie, bo nie i że ona tego nie zrobi. I to kategorycznie odmawiała wykonania prostych czynności. W takich sytuacjach ręce ciężkie z niemocy opadają mi wzdłuż bezradnego ciała. Argumenty, słuszne według mnie, nie trafiały do niej wcale. Przypomniawszy sobie niedawną taką sytuację, nachyliłam się do Najmłodszej:

- Słyszałaś, co było?

Skrzywiła się, jak to ona potrafi, pokazując mi, że zupełnie nie wie, o co chodzi.

- Że dzieci mają być posłuszne rodzicom – dopowiedziałam, żeby nie było żadnych wątpliwości.

Na to Średnia, która siedziała obok Najmłodszej, nachyliwszy się do mnie, wyszeptała:

- Ale i tak najlepsze było na końcu. …O tacie.


Taaak… ojcowie, nie rozdrażniajcie waszych dzieci, aby nie traciły ducha.

I ja miewam wątpliwości, czy dzieci słuchają czytań w kościele ;-)


Mama_Kasia

 

 

 

Quaem quaeritis?

piątek, 6 stycznia 2012

 

To pytanie jest nam znane: „kogo szukacie?” „Quaem quaeritis, kogo szukacie?” – pyta anioł Marii, przybyłych w dzień po szabacie do grobu Jezusa z wonnościami. „Kogo szukacie?” to pierwszy znany tekst teatralny, zapisany w średniowiecznym wielkanocnym formularzu liturgicznym.

„Kogo szukacie?” – pada jako kluczowa kwestia w paschalnym Visitatio Sepulchri, ale także w Adoratio Magorum (znanym także pod tytułem Ordo Stellae), wyrosłym z liturgii widowisku na Boże Narodzenie. "Kogo szukacie, pasterze, kogo szukacie, magowie – Melchiorze, starcze siwy w hiacynty przebrany, Kasparze młody, bezbrody, różany, Baltazarze czarny?" Kogo szukacie w przestrzeni świątyni, która staje się terenem gry na poły liturgicznej, a na poły teatralnej, z centralnym punktem ołtarza-grobu-żłóbka?

Kogo szukacie w procesyjnej wędrówce po kościele, po teatralnym świecie, utkanym na osnowie Mateuszowej Ewangelii, a tak bogatym we frazy i znaczenia zaczerpnięte z tej rzeczywistości, która otaczała anonimowych twórców Carmina Burana: antyfon, responsoriów brewiarza, apokryfów, a nawet rytmu poezji Wergiliusza-poganina, gdy Herod wypytuje mędrców o kraj ich pochodzenia…?

W Ordo Stellae świat przenika do liturgii, liturgia promieniuje w świat, jak gwiazda. A w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie „kogo szukacie?” - tajemnicy Wcielenia i tajemnicy Zmartwychwstania - wyruszają w świat aktorzy i widzowie, wiek za wiekiem.
Kogo szukam?

Isma

 

 

 

Pracować, czy nie pracować?

czwartek, 5 stycznia 2012

 

Od wielu lat śledzę rozmowy na forach, czytam, ale i sama piszę na ten temat. Pracować zawodowo, czy nie pracować?

Przede wszystkim zgodzę się z Anią, że część kobiet nie ma tego rodzaju dylematów, bo „nie żyjemy póki co na wymarzonej zielonej wyspie” i pracować muszą. System ubezpieczeń społecznych, system rekrutacji do pracy tak jest skonstruowany, że niepracujace mamy bądź nie są w nim brane pod uwagę, bądź gdy po wielu latach wychowywania dzieci chcą na rynek pracy powrócić, są traktowane co najmniej nieufnie.

Zadziwiające jednak jest to, że jedne i drugie – te pracujace zawodowo i te pracujące w domu- spotykają się z ciągłą krytyką. Za dużo jesteś z dziećmi, jesteś nadopiekuńcza – albo Nic o swoim dziecku nie wiesz, włóczy się po żłobkach i nianiach. Nigdy w sam raz. Co z tego, że jesteś cały czas ze swoimi dziećmi? Jakie one mogą mieć wakacje, na wsi? Na nic was przez to twoje niepracowanie nie stać. - I co z tego, że zabierzesz je raz w roku do Austrii czy Włoch? Ile ty im możesz poświęcić? Miesiąc? Dwa tygodnie? A normalnie spędzasz z nimi dwie godziny dziennie, przed snem. Nigdy o miłości. Same dzieci też z czasem mają zarzuty.

No chyba... no chyba, że mama jest dobrym PR- owcem :))) Wtedy sama siebie zachwali, sprzeda swój sposób życia i znajdzie naśladowców. Opowie o swoich dobrych stronach i zaletach oraz podsunie wnioski ;) Zamiast czytać opinie innych i reflektować, oraz pytać co jakiś czas – jakie rozwiazanie dla mnie i mojej rodziny jest dobre teraz i jaki plan ma Pan Bóg co do mnie, pławi się w samozadowoleniu. I tak bywają mamy, które spędzają wiele godzin na pogaduchach z koleżankami, pozornie caly dzień opiekując się swoimi dziećmi albo takie, których w pracach z powodu niekompetencji chętnie by się pozbyli, ale służą społeczeństwu. Jedne z nich „poświęcają się dla dzieci”, drugie „poświęcają się dla ludzi”.

A ja lubię mamy, które czytają teksty nie tylko tak samo myślących osób, choć kosztuje je to czasem zbyt wiele nerwów. Mamy, które mają gorsze chwile, wątpliwości, pytania. mamy, które potrafią przyznać "to rozwiązanie jest teraz dobre dla mojej rodziny. Nie wiem, czy dla twojej. I nie wiem, czy będzie dobre dla mojej za pięć lat".

Mader

 

 

 

Spotkanie

środa, 4 stycznia 2012

 

- Stół przesuńcie na środek – poleciłam.

Ciasto było już upieczone. Woda na herbatę gotowała się. Połówki jabłek posypane kruszonką czekały w piekarniku. „Nastawię tuż przed ich przyjściem” – pomyślałam.

– Nie wiem, gdzie zostawić miejsce dla Pawła. - Rozejrzałam się po pokoju. – A, niech sam zdecyduje.

Jeszcze świeca na stół i gotowe.

Włączyłam piekarnik i zaraz potem zadzwonił domofon. Zaczęli schodzić się pierwsi goście. Paweł z rodziną.

- Gdzie mam się rozstawić? – spytał.

- Gdzie ci wygodniej.

- To ja jak zwykle. – Przepchnął się z czarnym futerałem w róg pokoju, jak najbliżej kontaktu.

Głos domofonu obwieszczał kolejnych gości. Najwyższy czas. Dochodziła piąta.

Jabłka w piekarniku obłędnie pachniały, radosnych głosów wokół stołu było coraz więcej.

Jeszcze chwila i zapłonęła świeca. Krótka modlitwa razem z dziećmi, które potem przeniosły się do pokoju dziewczynek i… Paweł zagrał pierwsze dźwięki na keyboardzie. Kolęda popłynęła. Na chwałę Jezusa i ku naszej radości.


W żłobie leży, któż pobieży

Kolędować Małemu?

Jezusowi, Chrystusowi,

Dziś nam narodzonemu?



W małym żłóbku tuż koło choinki leżała figurka Jezusa, a my z zapałem śpiewaliśmy Temu, który rzeczywiście się Narodził, Jezusowi, który był powodem naszego spotkania. Męskie mocne głosy i dźwięczące kobiece z przekonaniem śpiewały:


Naprzód tedy, niechaj wszędy

Zabrzmi świat w wesołości,

Że posłany nam jest dany

Emmanuel w niskości!

Jego tedy przywitajmy,

Z aniołami zaśpiewajmy

Chwała na wysokości!



Mama_Kasia

 

 

 

W łóżku

poniedziałek, 2 stycznia 2012

 

Do łóżka chorego, jeżeli nie jest chory zbyt często i zbyt długo (a zwłaszcza w łóżku nie ma zwyczaju normalnie polegiwać), zaczyna się schodzić cały świat. Najpierw telefon – to znaczy komórka, bo co chwilę ktoś dzwoni lub esemesuje. Więc za nią pojawia się ładowarka. Dodatkowa poduszka. Gazeta – już coraz mniej gazet nadaje się do czytania, więc na szczęście jedna, no… dwie.

Smakowita książka. Jedzenie nie, bo między atakami kaszlu jeść się zupełnie nie chce. Ale już kubek z malinową herbatą ( z dodatkiem piekącego imbiru) – tak! -uzupełniany co jakiś czas przez litościwego domownika. Paczka chusteczek. Najmłodszy ze swoją książką – Mamo to ja ci poczytam, będzie ci przyjemniej. Laptop – co dzieje się na świecie i w pracy? Właściwie to na komputerze coś mogę porobić - to aż tak nie męczy. Pies, który się zaniepokoił zbyt długim kaszlem. Średnia, żeby omówić, co na obiad, a przy okazji przynieść serdaczek - chyba ci zimno w plecki, bo ci nie przechodzi od rana? Zmęczony mąż.

Na koniec na szczęście wkrada się sen i rozpycha się tak, że wszystko inne znika. Nie na długo :)

Mader

 

 

 

Błogosławieństwa

niedziela, 1 stycznia 2012

1.

Kończy się świętowanie oktawy Narodzenia Pańskiego. Uroczystością Maryi Bożej Rodzicielki się kończy. Ale ona, Maryja, znowu na uboczu – cicha, zachowująca w swoim sercu myśli, słowa. Rozważająca wydarzenia, które stały się jej udziałem – tak niespodziewanie, 9 miesięcy wcześniej. Historia jej życia stała się niezwykła, a ona już zawsze będzie błogosławiona między niewiastami.

2.

Wołam dzisiaj w czasie liturgii razem z psalmistą: Bóg miłosierny niech nam błogosławi.

3.

A Bóg przychodzi ze swoim błogosławieństwem.

«Niech cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą, niech cię obdarzy swą łaską. Niech zwróci ku tobie swoje oblicze i niech cię obdarzy pokojem».

Tak wzywali kapłani imienia Boga nad Izraelitami, a Pan im błogosławił.

4.

Błogosławieństwo Boże rozlewa się na ludzkość. Ksiądz błogosławi w kościele, rodzice, kreśląc znak krzyża dzieciom na czole, błogosławią w domu. Ludzie z różańcami w rękach błogosławią w cichej modlitwie mieszkańców miast.

I tak wraz z Bożym błogosławieństwem, niesionym przez człowieka, rozlewa się Pokój.

…Błogosławmy więc siebie nawzajem.


Mama_Kasia

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 28.04.2024

Ostatnio dodane