Prosto z dna wyschniętej studni
dodane 2014-07-25 00:54
Może dziś trochę inaczej...
Dużo się pisze o tym stanie kiedy się jest blisko Pana Boga, gdy wszystko jest naprawdę fajne i całkiem do zniesienia. Rzadko kiedy piszemy/mówimy o tym jak to jest kiedy upadamy i oddalamy się od Niego. Dlatego dziś relacja prosto z samiutkiego dna...
Jakiś tydzień temu jedno z dzieci których pilnowałam na koloni, zapytało mnie czego najbardziej się boję. Pytanie było zaskakujące, ale bardzo szybko odpowiedziałam, że najbardziej na świecie boję się umrzeć w grzechu ciężkim. Powiedziałam to z pełną świadomością, że gdybym wtedy umarła to spełniły by się moje obawy... Kiedy wczoraj wróciłam do domu, zaczęłam się zastanawiać KIM JEST DLA MNIE PAN BÓG, skoro potrafię przesiedzieć na samym dnie tej zasranej studi tyle czasu, skoro tak długo wytrzymuję bez wody, bez jedzenia, bez tego wszystkiego co przez ostatnie pół roku wydawało się być czymś najważniejszym- bez czego nic co robię nie miało sensu. Dotarło do mnie, że bez Niego wszystko w moim życiu przestaje dla mnie mieć znaczenie. To dosłownie siedzenie w wyschniętej studni, bez jedzenia i wody, z minimalnym dostępem światła. Wszelkie relacje z innymi ludźmi są praktycznie niemożliwe. Gdzieś tam z góry docierają jakieś głosy i próby nawiązania ze mną kontaktu, ale przecież nie jadłam i nie piłam nic przez tak długo, że nie jestem w stanie odkrzyknąć cokolwiek... Bez Niego nie potrafię kochać, a bez tej miłości jestem nikim...