nowotwór duszy

dodane 20:25

PIerwsze objawy zbagatelizowane można przypisać na okres dojrzewania. Moja masa ciała pozwalała na wyszydzanie wśród rówieśników. Jednak później już nie tylko o masę ciała chodziło, zaczęly się popychania na korytarzu, doszło też do pobicia. Pierwsza poważniejsza sprawa to było uderzenie w twarz i zbicie okularów. Rodzice zawsze mówili odpuść  z nimi nie wygrasz, żeby odnaleźć się wśród tych ludzi musisz schudnąć... jakoś na początku stycznia rozpoczyła się walka. Ciągły płacz - szłam do szkoły po to tylko żeby wyjść z zajęć i płakać. potem już nawet miałam zgodę nauczycieli odgórną wychodziłam i płakalam. Nauczycielka usłyszała na jednej przerwie jak jeden z chłopaków mnie nęka. Zaczęła się wojna. Wojna na słowa, na to że mam mówić kto nęka. Nie chcialam donosić. Zaczęli się ode mnie odsuwać koledzy... Pedagog szkolny zdecydował zadzwonić po rodziców. Zalecili wizyte o psychiatry. Psychiatra stwierdziła depresje - ze względu na stan ogólny zaleciła leczenie na oddziale zamkniętym dla młodzieży. Mimo, że to rodzice decydowali ja powiedziałam, że jeśli oni mnie tam wyślą to popełnie samobójstwo - już i tak była autoagresja.. Potem jakoś się podniosłam leki i terapia dużo dały ale nie dały jednego. Nie odzyskałam poczucia własnej wartości - to na długi czas zostało zatracone. Później jeszcze raz na chwile trafiłam do lekarza przepisał leki ale zakonczyło się na tym, że znów poczułam się lepiej. W liceum trafilam na dobrego człowieka - nauczycielke, często po swoich lekacjach pomagałam jej w bibliotece wzamian mogłam liczyć na kawę i rozmowę. Pewnego późnego popołudnia wywiązała się rozmowa właśnie o mojej wartości, o ciągłym poczuciu winy, o myślach samobójczych, o tym że nie chce żyć - zawsze myślałam że to tylko pesymizm. Zaproponowała mi rozmowę z psychologiem, nie byłam pełnoletnia i taka rozmowa oznaczala wtajemniczenie mamy we wszystkie myśli i odczucia. Na pewno z ust mamy padło by pytanie po co tam idę, i kolejne pytanie czy nie mogę z nia porozmawiać o swoich problemach. Nie mogłam. Bałam się. Poszłam na umówioną wizytę sama - powiedziałam jak wygląda sprawa z racji tego że wizyta była w poradni pedagogicznej udało się to jakoś obejść. Kilka rozmów i test - bo psycholog chciała zrozumieć. Po wakacjach starałam się umówić na wizytę przez sekretariat - nie udało się powiedzieli, że rodzice muszą napisać wniosek. Ja miałam maturę więc odpuściłam... Ciągle mając nadzieję, że do matury nie dojdzie. Pomyliłam się miesiąć po maturze chodziłam na długie samotne spacery i dość często siedziałam na ławkach w parku patrząc w dal. Nie wiedziałam po co żyje, dla kogo żyje. Nie dostałam się na studia. Znalazłam się w studium medycznym. Pierwsze miesiące zyłam ogromną nadzieją, że dam rade, że to nic trudnego. Później doszła choroba taty kolejny nowotwór - czułam jak nie daje rady jak powoli tracę kontakt z pacjentami a na oddziale psychiatrycznym czułam że rozumiem pacjentów którzy sa po próbach samobójczych. Nie miałam żadnej motywacji żeby jezdzić do szkoły i znów gdyby nie rodzina odpuściła bym. Na jednych praktykach właśnie w szpitalu psychiatrycznym nauczycielka za pesymistyczne nastawienie wystawiła mi najniższą ocenę. Na pierwszym roku z początkiem wiosny koleżanka zaczęła pytać o mój stan. Powiedziałam jej że to nic takiego a wszystko idealnie zakrywałam wymówką, że mam klopoty ze snem - bo taka też była prawda. Rok później zmarł tata. Wracałam ze szkoły i zostawałam sama do wieczora w domu, z mamą nie rozmawiałam nie potrafiłam o tacie rozmawiać wogóle nie potrafiłam rozmawiać. Zamykałam się w domu i nie wychodziłam nigdzie jeśli ktoś chciał mnie odwiedzić to oczywiście drzwi były otwarte ale coś się zmieniło. Wrociła autoagresja, nasiliły się myśli samobójcze, siedziałam pod kocem i paliłam świeczki i ten ciągły lęk o wszystko, narastający niepokój, ja się nawet uśmiechać nie umiałam, płakałam potrafiłam cały dzien płakać, największy był ten ból ten którego nie dało się zwalczyć lekami, bolała mnie dusza, ona była jak krwawa rana której nie potrafiłam, nie umiałam zagoić. Ten stan trwał ponad dwa lata a ja tłumaczyłam sobie, że to poprostu żałoba i musze przez nią sama przejść. W tym czasie poznałam siostre, ona także straciła ojca kiedy była młoda - próbowała mi pomóc szczególnie zapamiętam wyjazd nad morze i wspólne jeżdżenie kolejką - wtedy najwięcej udało nam się porozmawiać. Zawsze mówiła spokojnie ale ze stanowczością. kiedy wróciłam z nad morza poprosiłam moją zaprzyjaźnioną nauczycielkę z lat licealnych o pomoc. Umówiła mnie na wizytę - prywatną i to był minus całej sytuacji ponieważ taka wizyta kosztowała mnie 100 zł. Zrobiłam to wszystko w tajemnicy przed rodziną. Była sobota na spotkanie poszłam dużo wcześniej. Terapeutka mnie kojarzyła - rozmawiałyśmy o śmierci taty, o moim zyciu ale wszystko powierzchownie. Na koniec powiedziała mi że zapisze mnie na nfz, że potrzebuje terapii skoro juz drugi raz do niej trafiłam. Wizyty byly różne ze względu na moja małomowność o sobie. Po roku powiedziałam jej o wszystkim co czułam od dwóch lat - powiedziała mi wprost to jest depresja i trzeba ją natychmiast zacząć leczyć. Wskazała mi psychiatre poszłam pierwsze tygodnie były okropne. Czułam, że poniosłam klęskę. Nie chciałam chorować na depresję. nie chciałam kolejny raz przez to przechodzić. Leki zaczęły działać po kilku tygodniach i faktycznie czułam się po nich dużo lepiej - zniknęły mysli samobójcze, miałam w sobie dużo energi, chciałam robić wiele rzeczy. Zaczęłam chodzić na basen, grać na gitarze, tworzyłam różne rzeczy plastyczne, wychodziłam na spacery. Było zupełnie inaczej. Na drugiej wizycie zaczęłam odczuwać że lekarz traktuje mnie jak małe dziecko. Jakby bagatelizował moje sprawy - zapisywał leki i już. Kiedy po pół roku poczułam sie lepiej postanowiłam odstawić leki. lekarz wyraził zgodę. Niestety nie był to trafiony pomysł. Nastąpił powrót po kilkunastu tygodniach - później znowu odstawiłam leki. Już sama. Nie pasowało mi się spotkać z lekarzem. Czułam, że on nie będzie dobrze prowadził mnie to wyzdrowienia. 

Obecnie jest to moje 6 podejście do leczenia depresji. Rok temu rozpoczęłam kolejną farmakoterapię. nie jest łatwo 2 tygodnie temu zwiekszyliśmy dawkę leku. Tamta była za słaba, nie działala. Prawdopodobnie dawka ta zwiekszy się jeszcze kilkakrotnie. Obecnie czuje ból. Taki ból, ktorego nie da się opisać słowami. Najczęściej spędzam czas w łóżku, leżąc i patrząc przed siebie, wtedy czuje się w miarę bezpiecznie. Kiedy jade do pracy jade z lękiem. Ciąle mam wrażenie, że będe miała wypadek, że przejeżdżająć przez tory kolejowe będe miala zderzenie z pociągiem, że kiedy jestem w pracy coś się stanie, staram sie pracować najlepiej jak potrafię choć zauważam, że hałas mnie przerasta każdy dźwięk to ból, staram sie pracować w pojedynkę czasem sie nie da i wtedy nie potrafię. Uciekam w miejsce ciche - zostawiam ich z drugą koleżanka. Kiedy patrzę w przyszłość czuje ogromny lęk. Kiedy nie śpie w nocy łzy spływają same po policzkach. 

Boli mnie całe ciało, boli mnie serce, boli mnie dusza. 

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024

Ostatnio dodane