moja wędrówka do Boga....
dodane 2013-05-25 18:58
Rozpoczęła się 6 września 1987 roku kiedy moi rodzice zanieśli mnie do Kościoła aby mnie ochrzcić. Od tego momentu Bóg zagościł w moim życiu. Czyli historia zaczyna się jak przeciętnego człowieka zamieszkującego terytorium Polski. Tata wychowany w rodzinie gdzie rodzice chodzili na niedzielną Mszę świętą i na nabożeństwa jednak nie zbyt często angażując się w życie Kościoła. Mama wychowana w rodzinie gdzie Bóg był zawsze na pierwszym miejscu... Dziadek trzymający biały obrus do Pierwszej Komunii swoich dzieci i babcia, która każdego majowego i październikowego dnia zabierała swoich 6 dzieci na nabożeństwa ku czci Matki Bożej. Oczywiście inne święta także spędzane najpierw na Nabożeństwach a później rodzinie chyba, że dziadek miał dyżur w pracy co było rzadkością... Pamiętna sytuacja kiedy dziadek został wezwany do partii w celu wyjaśnień odnośnie chodzenia do Kościoła i stanowcza odpowiedź "to co dała mi moja matka, tego mi nikt nie zabierze" postawa dziadków, rodziców mojej mamy zaowocowała. 4 udane małżeństwa mające już dziś ponad 35 lat i 2 powołania zakonne - 25 lat... (droga zakonna obu osób rozpoczęła się w tym samym dniu. starsza odwiozła młodszą do jednego z klasztorów po czym udała się do drzwi innego klasztoru i tam zamieszkała z Bogiem na zawsze...)
Pierwszych okresów życia nie sposób pamiętać... Za mgłą dostrzegam obrazy kiedy chodzimy z mama i moim rodzeństwem na nabożeństwa (tata w co dzień pracował do późna) mama zawsze miała w torebce kilka różańcy i taką starą książeczkę dla dzieci do nabożeństwa - kiedy było nam za nudno - mi i mojemu bratu bo siostra już rozumiała sens Nabożeństw, dostawaliśmy różaniec do ręki i spacerowaliśmy po całym Kościele. Wieczorami kiedy przychodził tata klękaliśmy razem do wspólnej modlitwy... Z początku modlitwa ta nie była zbyt druga "rozkręciliśmy się" kiedy miałam 8 lat i nadszedł czas przygotowywania się do Pierwszej Komunii.... Podczas wieczornej modlitwy odmawialiśmy cały katechizm + 10 różańca w pewnej intencji... Potem mama czytała nam Pismo Święte dla dzieci... W wieku 8 lat przystąpiłam do Eucharystycznego Ruchu Młodych, do którego należało już moje rodzeństwo.... Nadszedł dla mnie czas wzrostu duchowego... Wiele osób miało tą samą "pasję" - Chrystusa w Eucharystii. Spotykaliśmy się raz w tygodniu a potem jeszcze w szkole. dobrze było wiedzieć, że oprócz mnie jest wiele innych osób które wierzą. Było dla mnie bolesne kiedy w gimnazjum zaczęło się to zmieniać. Okazało się, że nie każdy wierzy, że bierzmowanie to czasem tylko papierek a nie Sakrament, że katecheza tylko po to żeby rodzice się nie czepiali... Powoli zaczęło do mnie docierać że nie zawsze będę z kimś w walce o wiarę. Będą momenty kiedy zostanę zupełnie sama. Okres ten uderzył we mnie mocniej kiedy dowiedziałam się o chorobie taty a mama wracała z pracy później. To był moment kiedy zdecydowaliśmy się odmawiać modlitwę w dni powszednie indywidualnie a tylko w niedziele i święta wspólnie. Poczucie samotności było tym bardziej większe. Moja siostra chodziła na popołudnie do szkoły a mój brat miał dodatkowe zajęcia. Zaczęłam chodzić sama na nabożeństwa a ERM w naszej parafii uległ samozniszczeniu... Siostra z bratem mogli dołączyć już do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży a dla mnie ze względu na wiek nie było tam jeszcze miejsca... Na mojej drodze pojawił się ksiądz. Dobry człowiek kiedy siedział w konfesjonale trudniej było zrozumieć jego słowa w obecności innych osób... Moja wiara zmieszała się z depresją. Nie potrafiłam oddzielić co jest problemem w wierze i rozwoju duchowym a co jest problemem związanym z moim stanem psychicznym. W tym też czasie koleżanka z klasą wyjechała do obozu w Auschwitz po powrocie powiedziała "Boga nie ma". Czułam się osamotniona w swojej wierze nie wiedziałam jak mam sobie poradzić... Tak wglądała moja wiara w okresie dojrzewania... Zaczęłam więcej rzeczy analizować w wierze, zastanawiać się. Ta wiara była już wiarą indywidualną. Trudno było wejść do Kościoła kiedy przed Mszą panie odmawiały modlitwy – nie modliłam się z nimi ale zastanawiałam się jak one podchodzą do swojej wiary, czy są to tylko modlitwy wyuczone na pamięć w dzieciństwie czy faktycznie bezgraniczne zaufanie Bogu. Wtedy też zaczęła się u mnie autoagresja, psychiatra powiedziała na jednej z wizyt „chyba nie przyszłaś mi powiedzieć że pójdziesz teraz skoczyć z mostu” a kapłan w konfesjonale mówił że Bóg kocha i trzeba zaufać... W takim stanie dotrwałam do liceum. Nowi ludzie, nowy katecheta – kapłan neoprezbiter, który spokojnie podchodził do każdego z nas. Uderzyło mnie że już po 2 lekcji znał imiona wszystkich w naszej klasie. Potrafił z nami rozmawiać, a w piątki na długich przerwach organizował wspólną modlitwę w szkolnej auli. Przychodziło wiele osób, czasem przychodzili nauczyciele. Zaczęłam rozumieć, że tu w tym liceum znajdę oparcie zarówno w tym kapłanie jak i w nauczycielach i rówieśnikach. I tak też się stało – nie jest to jednoznaczne z tym że moje problemy z autoagresją zniknęły, one nadal były jednak rzadziej. Zbliżał się wielki post na jednej z przerw podszedł do mnie ksiądz i zapytał czy chciałabym powiedzieć świadectwo wiary na nauce rekolekcyjnej. Miałam miesiąc na odpowiedź. Zaczęłam się zastanawiać czy to dobry pomysł. Wiedziałam, że to co wydarzyło się jeszcze w gimnazjum mogło zaszkodzić mojej wierze, czułam że mimo wszystko Bóg się mną opiekował po długich przemyśleniach i codziennej krótkiej Adoracji Najświętszego Sakramentu zdecydowałam się powiedzieć świadectwo na forum podczas szkolnych rekolekcji wielkopostnych... Wtedy czułam że dostałam od Boga prezent, że jestem już ponad ziemią a wszystkich traktuje jak tych którzy nie wierzą co znaczy problem z wiarą. Czułam, że ja już przeszłam to co nazywa się trudnościami w wierze. W trzeciej klasie liceum mój brat wstąpił do Arcybiskupiego Seminarium Duchownego to był dla mnie kolejny powód do lęku – lęku pomieszanego z radością. Wszyscy mówili mi że pewnie się cieszę że brat bliżej Boga a z drugiej strony smutek, że mój kochany brat wychodzi z domu. Zawsze miałam w nim oparcie i czułam że coś się zmienia. Nie, nie miałam pretensji do Boga. Odczuwałam zwyczajny ludzki smutek. Żal nastąpił trochę później... mimo że matura była dla mnie ogromnym stresem wierzyłam, że Bóg się mną opiekuje i to na tyle że na pewno nie będzie problemu ze zdaniem. Powoli zaczęłam również wchodzić w inną relację z Bogiem – bardziej naukową. Zafascynowała mnie teologia. Zgłosiłam się po maturze na studia teologiczne – niestety nie udało się. Dla mnie to była porażka, ja naprawdę czułam, że Bóg tego ode mnie oczekiwał, że to był jego plan na moje życie. Niestety raczej nie. Nie było innego wyjścia jak tylko pójść do studium medycznego. Pierwsze miesiące i praktyki. Czułam że to co będę robić ma sens. Że spokojnie wszystko sobie poukładam. Jednak i tutaj depresja dała o sobie znać i to w niedługim czasie. Dojazdy 30 kilometrowe, pobudki o godzinie 6 i powroty do domu o 17 czasem 18 jak pociąg się spóźnił. Jedynym punktem „zaczepiania” była codzienna krótka Adoracja to był stały punkt kiedy szłam na dworzec pkp wchodziłam do kościoła. Na praktykach chciałam wierzyć, że w każdym cierpiącym człowieku jest Bóg. Niedługo potem okazało się, że mój ojciec umiera – święta Bożego narodzenia połączone z łzami (wtedy jeszcze mieliśmy nadzieje na ratunek, tak jak przy poprzednim nowotworze) później szpital, operacja i diagnoza – pozostało niewiele czasu, karmienie przez gastrostomię i pozostawienie nowotworu w organizmie – naciek. Do był cios... W intencji taty zaczęły być odprawiane Msze święte a także nowenny zarówno w klasztorach jak i w seminarium i w mojej parafii. Widząc nastawienie mojego ojca i jego wiarę myślałam, że lekarze przesadzają. Że tata będzie długo żył a ta rurka w brzuchu no to tak już musi być... Ta nadzieja trwała rok, w tym czasie rodzice pojechali na rekolekcje dla rodziców kleryków, codziennie odmawiali różaniec i modlili się. Ja nie potrafiłam. Nie potrafiłam modlić się z nimi wspólnie... Krzyczałam na Boga! Jak może mi to robić...
Kiedy tata umierał przy śmierci byliśmy wszyscy. Tata odszedł 30 kwietnia w godzinę miłosierdzia. Dzień przed śmiercią przystąpił do Sakramentu pokuty, Komunii Świętej i Sakramentu namaszczenia chorych. Był przygotowany na spotkanie z Bogiem. A my ? My byliśmy razem odmówiliśmy koronkę a później różaniec... Tata odchodził w spokoju z delikatnym uśmiechem na twarzy. Jego pogrzeb był spokojnym pożegnaniem z wiarą i nadzieją, że odchodzi do Boga i już nie cierpi.
Po tym wydarzeniu w moim życiu na okres kilku tygodni zapanował spokój. Czułam że mój tata jest teraz blisko Ojca i wspiera mnie w każdym moim działaniu. Moja wiara znacznie się umocniła. Po dwóch miesiącach za namową cioci pojechałam na rekolekcje letnie – tematem przewodnim wyjście z domu niewoli – to co nas boli co zniewala w wędrówce do Boga... wtedy też podczas nocnej Adoracji usłyszałam słowa „jeśli Bóg nam coś zabiera to w zamian za to da nam coś lepszego” w moim sercu zapanował bunt, trudno było mi znaleźć cokolwiek lepszego od kochającego ojca... Ten bunt pojawia się jeszcze czasem. Od tamtych pamiętnych rekolekcji zaczęłam regularnie spotykać się z Bogiem podczas dni skupienia i wakacyjnych rekolekcji. Po dwóch latach zaczęłam odczuwać, że Bóg chce ode mnie czegoś więcej, że nie mogę iść na łatwiznę. Podjęłam się przystąpienia do grupy modlitewnej żywego różańca... To trwa do dzisiaj. Do dzisiaj staram się o to aby w moim życiu nie zabrakło stałego spowiednika i regularnej spowiedzi świętej, do dzisiaj staram się żyć z Bogiem a nie obok Boga... Chociaż to trudne. Są momenty kiedy tylko akty strzeliste są moją modlitwą są momenty kiedy modlitwa moja mogłaby trwać godzinami... Są momenty kiedy wstaje do pracy i wiem, że to właśnie tam – w człowieku cierpiącym zobaczę twarz cierpiącego Chrystusa...
W roku wiary, w mojej głowie bardzo często pojawiają się pytania jak wierzę, czy swoją wiarą potrafię przybliżyć innym Boga...Równocześnie pojawiają się słowa św. Augustyna – lękam się Chrystusa, który mija mnie wciąż a ja Go nie dostrzegam i On już nigdy do mnie nie powróci... Gorąco modlę się abym dostrzegła przechodzącego Chrystusa, aby Jego rany stały się dla mnie schronieniem w chwili smutku i samotności.