Przelane na papier.
pedagogiczne rozważania do filmu "Plac Zbawiciela"
dodane 2010-10-15 14:13
Zapytałam się przyjaciela lubującego się w ostrej jeździe bez trzymanki w sztuce felietonów: Jak napisać felieton? On odrzekł: Felieton jest jak rozmowa z przyjacielem. Ten film natomiast z rozmową z przyjacielem nie ma nic wspólnego, człowiek nie jest w stanie wydusić z siebie słowa, ładunek swych emocji i uczuć wyrażając przez wyciągniętą dłoń w geście pomocy. Czy odsłonić kurtynę z monitora, na tle którego leci Plac Zbawiciela? Przyjacielowi nie odsłoniłabym tej kurtyny, bo chcę, by przyjaciele moi żyli w związku budowanym na historii o kopciuszku z pięknym zakończeniem: „I żyli długo i szczęśliwie”.
Nie mieści mi się w głowie jak szybko bańkę zbudowaną z sielanki może przekłuć brak mamony. Nie, nie pieniędzy, tylko „mamony”, dającej szczęście i wolność. Mamony, za którą możemy sobie kupić posłuszeństwo żony, uznanie szefa, aprobatę w oczach matki, a nawet miłość dzieci tylko że takiej bardziej roszczeniowej.
W całym tym marazmie spraw dorosłych zagubiły się dzieci. To one zmieniły w swych oczach obraz matki z tej kochającej i dbającej o ich potrzeby na wulgaryzm i słowa płynące z tych małych usteczek: „Tak się nie wychowuje dzieci!”. Jak nisko upadnie jeszcze rodzina? Wraz z tą rodziną matka i ojciec pociąga dzieci na dno, ku czemu, ku jakiej idei? By już bardziej nie mogła upaść. Ile jest wstanie znieść kobieta, ile ja miałabym w sobie godności w tej sytuacji? Czy również korzyłabym się przed mężczyzną z litościwymi gestami, czekając aż porzuci mnie jak patyk - nie jak przysłowiowego psa, tylko jak patyk - który lecąc w dal okaże się z hebanu, nie unoszącego się na tafli kryształowego jeziora, lecz idącego na samo dno. Osoba rzucająca jednak nie zdaje sobie sprawy z tego, co trzyma w ręku i jaki gotuje los tej części drwa.
Dlaczego te zdarzenia są jak młot zabawiający się z moim szklanym kloszem. Młot, który niszczy nie tylko wyobrażenia o rodzinie czy małżeństwie, ale i doświadczenia minionych kilkudziesięciu lat życia rodzinnego.
Bo nie. Nie nie nie i jeszcze raz bo nieeeeeeeee takie długie i od niechcenia z kroplą goryczy z nutą tęsknoty. bo nie. wypowiedziane przekorą w nos naszego mentora, który zawiódł… bo nie!
Dwa dni później chciało by się zapytać: „Czy to był sen?”, „Nie!”- odkrzyknie lewa półkula mózgu. Czy rodzina to pewny rodzaj gry, do którego trzeba ukończyć studia pedagogiczne lub przynajmniej kurs z wymaganą liczbą stu kilku godzin? Czy nawet spisaniem instrukcji gry będącej kalejdoskopem kilku zdarzeń? Pierwsze obejmowałoby zapieranie się na wirującej karuzeli z towarzyszeniem tego nieprzerwanego śmiechu i tego dziwnego uczucia w brzuchu. Drugi to gra w tenisa - wzajemne odbijanie piłki między sobą od twardej nawierzchni ku niedosięgalnej wysokości, ale zawsze do tej drugiej osoby. Kolejna to odwiedziny sklepu z zabawkami z dzieckiem. Zrobi ono wszystko, by zdobyć upragnioną zabawkę, by zaspokoić swoje egoistyczne pobudki. Ostatnią jest porcelanowa „świnka skarbonka” do której wrzucamy biblijne talenty, a brzuszek „świnki skarbonki” zapełnia się, jednak decyzja o jej rozbiciu nie nadchodzi adekwatnie do zasobności wnętrza. A wszystko to ułożone jest aksamitem w wyściełanej pozytywce z tak słodką linią melodyjną, która – niestety – bez odpowiedniego klucza jest tylko pudełkiem o głuchym dźwięku.
A w tle łzy opadające na harfę, drżące i śpiewające jednym tchem, że ta dłoń wyciągnięta nie do pochwycenia i wsparcia się nań, acz byśmy zasłonili twarz ze wstydu przed tym dudniącym „bo nie”.
p.p
Dziękuje :)