Dowody istnienia Boga
dodane 2016-02-08 13:36
Jakiś czas temu dostałem od życzliwych znajomych ateistów książkę profesora Richarda Dawkinsa pt. "Bóg urojony". Wiedziałem czemu ją dostałem i przyznam, że czułem tremę trzymając ją w ręku. Zastanawiałem się, czy zmieni moje życie.
Bo jednak gość to niezły mózg i sprawności intelektualnej odmówić mu nie można. Tym bardziej, że na wstępie pisze wprost, że za sukces swojej książki uzna, jeśli po jej lekturze ludzie wierzący zrozumieją, że ich wiara to głupota, fikcja, pomyłka, bo obiekt ich wiary po prostu nie istnieje.
Książka trochę więc leżała, ale wiedziałem, że muszę się z nią zmierzyć, bo inaczej będę miał poczucie życia w kłamstwie. Bardzo nie chciałem, żeby moja wiara ucierpiała, a autor demonstrował ogromną pewność siebie (wręcz tupet) w skuteczność swoich zabiegów w tym kierunku.
W końcu do niej siadłem - zacząłem od spisu treści. Dodam, że jestem zwolennikiem pragmatyzmu, dlatego od razu zignorowałem rozdziały poświęcone porównaniu teorii ewolucji i kreacjonizmu, czy udział religii w generowaniu wojen i wszelkich okrucieństw na przestrzeni wieków. Dywagacje na te tematy to dla mnie jak rozważania co by było gdyby ludzie mieli po trzy ręce. Tak samo nie trzeba mnie przekonywać, że wiara to nie jedyny sposób na moralne i etyczne życie. Zbyt wielu znam porządnych, uczciwych i kochających swoich bliskich ateistów, by uważać ich za sługi szatana tylko dlatego, że nie są wierzący.
Mnie interesował rozdział pt. dowody na istnienie Boga. Dawkins wziął na tapetę pięć - trzy pochodzące od św. Tomasza z Akwinu, doświadczenie Boga i coś jeszcze (czego nie zapamiętałem, bo nie było dla mnie niczym wyróżniającym). Jeśli chodzi o trzy pierwsze to po szybkiej lekturze stwierdziłem, że na poziomie logiki i retoryki dorównał Tomaszowi, więc przyznaję im remis. Oba zestawienia miały charakter intelektualny i wymagały przyjęcia jakiegoś założenia za prawdziwe. Na logikę wystarczyło tego nie zrobić i dowód danej strony przestawał być dowodem.
Pochyliłem się (przyznaję, że z niepokojem) nad fragmentem o doświadczeniu, bo to jest coś, co jest jednym z fundamentów mojej wiary. I przeczytałem historyjkę jakiegoś księdza, który odebrał okrzyk jakiegoś ptaka w ciemności z głosem szatana, co zdaniem autora było wystarczającym dowodem na to, że wszelkie doświadczenia to po prostu złudzenia. Było to tak zaskakująco powierzchowne i prymitywne, że aż się zdumiałem. I już? - myślałem - To cała praca intelektualna wielkiego profesora? Na tyle go stać?
Zdumiało mnie to, jak on mało wie o wierze współczesnego człowieka, wykształconego, racjonalnego, świadomego, który zna i docenia osiągnięcia nauk przyrodniczych, szanuje współczesną psychologię, medycynę i nie musi, naprawdę nie musi przeciwstawiać wiedzy wierze. Gość upraszcza to straszliwie. Pisząc o wierze miesza zachowania ludzi sprzed 500 lat z tym sprzed 50 lat i nie dostrzega, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. A najlepsze i najmądrzejsze nawet rozpracowywanie tez nie stworzy płaszczyzny do dyskusji, jeśli wyrosły one z nieprawdziwych założeń. Po prostu nie ma o czym gadać.
Ten mechanizm wymądrzania się pomimo nieznajomości tematu jest mi zresztą dobrze znany. Dziesiątki razy przekonywałem się, że mój pogląd na jakąś rzecz (zwykle coś, co uważałem za proste, co nie działa jak powinno zapewne z powodu opieszałości i niekompetencji osób, które się tym zajmują) zmieniał się, kiedy tylko miałem okazję poznać dany temat nieco głębiej. Wtedy włączało się "Ahaaaaaa! Już widzę, dlaczego to nie jest takie proste!". Z każdą taką sytuacją coraz łatwiej (choć nadal za rzadko) przychodzi mi ugryźć się w język, gdy mam negatywnie ocenić coś lub kogoś i zacząć doradzać jak to zmienić.
I tego podejścia życzę też ateistom, niezależnie od ilości posiadanych przez nich tytułów naukowych.
PS. Książki już dalej nie czytałem, bo i tak straciła szansę na spełnienie swojej roli, a po tym rozdziale buńczuczny ton autora i otwarcie agresywne sprowadzanie każdego wierzącego czytelnika do intelektualnie upośledzonej jednostki powodowało tylko, że sam zaczynałem myśleć o nim jako o debilu. A to nieładnie, prawda?