wilcze wędrowanie
Dziecko szczęścia
dodane 2007-07-04 11:13
Wróciłam. Rozpieszczona do granic możliwości - przez pogodę, ludzi i...
Zdjęć mam całą kartę, więc będzie etapami :) Czyli na początek dzień pierwszy. Mniej więcej zgodnie z planem, tyle że autobus udało nam się zamienić na samochód. Po Mszy obfotografowałyśmy łopuszański kościółek dokładnie, "ino bez błysków" ;)
No a potem to już prosto [no, nie tak całkiem, bo przez borówki i poszukiwania Pucułowskiego Stawku, który najnormalniej w świecie wziął i wysechł] na Turbacz, na Bene i Kamienicą do Lubomierza. Ja bardzo inteligentnie nie wzięłam butów górskich, bo przecież ładna pogoda, a one ciężkie i czasem obcierają. Owszem, pogoda ładna. Tyle że wzdłuż Kamienicy to głównie kamienie na szlaku [oprócz łopianu - typowo górskiej rośliny :D ] i mi się stópki odbiły - tym bardziej, że wycieczka miała sporo ponad 20 km... Wieczorem to już w ogóle nie mogłam chodzić. Teraz jest lepiej - no i się powoli przyzwyczajam ;) Mam nadzieję, że mimo wszystko wkrótce mi przejdzie, bo mam nieco spraw do załatwienia...
Do szosy idącej przez Lubomierz nie zdążyłyśmy dojść, bo już wcześniej udało nam się złapać stopa prosto do Tylmanowej. A tam doroczny festyn misyjny - czyli po pierwsze jedzenie, a po drugie koncert New Day'u. Kondycja wilczych łap ma chyba wpływ na kondycję wilczej łepetyny, bo - jak zupełnie nie ja - ochoczo nabyłam płyty w liczbie trzech i dobrze mi z tym ;)
Po koncercie udałyśmy się znów na poszukiwania jakiegoś fajnego stopa [to znaczy jedna z nas się udała, a druga pokuśtykała intensywnie myśląc, czy nie prościej byłoby nauczyć się tu i teraz chodzić na rękach]. Fajny stop znalazł się bardzo szybko, tyle że podwiózł nas tylko do końca wsi. Co więcej, udało mi się w nim zostawić komórkę - a jeszcze wsiadając powtarzałam sobie usilnie, żeby jej tam nie zostawić przypadkiem, bo kieszeń do niczego. No i zostawiłam, oczywiście. Dobrze, że się szybko zorientowałam [próbowałam umówić się na kolejny dzień z kolegą], więc wydzwaniałyśmy z drugiej :D
A zaraz potem zatrzymał się kolejny samochód. Co więcej, facet jechał przed siebie, więc odwiózł nas dokładnie pod sam dom! Dom ten znajduje się na straszliwej górce, więc to naprawdę bardzo ułatwiło nam życie. Co prawda do tej pory nie rozumiem, jak można jechać przed siebie przez Szczawnicę, bo według mnie tam świat się kończy, więc chyba musiał potem sporo wracać. Ale wdzięczna jestem do tej pory :)
Jeśli mój blog przeżyje kolejną porcję zdjęć, to następnym razem będzie dzień z życia flisaka ;)