Indianie Czimanes

dodane 16:49

1-8 grudnia 2013

Cierpliwość, cierpliwość, cierpliwość… Tropikalny las zamyka się nad naszą pirogą, za koronami gigantycznych drzew ginie horyzont, a tropikalna wilgoć kradnie swobodę oddechu. Wpływamy na tereny Indian Czimanes, jednego z najbardziej surowych, żeby nie powiedzieć dzikich plemion, jakie do dziś żyją w dżungli boliwijskiej.  Letnie słońce w tropiku nie jest niewinne. Opalanie się to samobόjstwo. Na łodzi, mimo upału, wszyscy skrzętnie zawijają swoje ciała w ubrania. Płyną z niami dwie siostry murzynki z Kongo. One najbardziej się chronią przed słońcem i smarują ręce i nogi filtrem słonecznym. Boją się, że będą jeszcze ciemniejsze, np. jak murzyni z Czadu albo z Senegalu. Zadziwiająca jest ta zazdrość o każdy stopień jasności ich murzyńskiego ciała.

Nasz cel to Misja Fatima mała oaza chrześcijańska w samym sercu terytoriόw Indian. Misję tę założył w 1955 roku pewien misjonarz redemptorysta z Francji. Przed nim kilku innych śmiałkόw misjonarzy oddało życie, ginąc od strzał Czimanόw. Po 40 latach pracy księdz Martin pozostawił kwitnącą osadę z wierzącą wspόlnotą ludzi, murowaną kaplicą, zabudowniami, tartakiem, pastwiskami, a nawet przygotowano pas startowy dla samolotόw. Po śmierci Francuza, dziś misję obsługują siostry zakonne, z ktόrych dwie są Ekwadoryjkami i jedna Kongolijką. Widząc rozmach tego misyjnego przedsięwzięcia, zdaję sobie sprawę, że tego typu dzieła mogą zbudować tylko święci. Uwielbiam Pana Boga za Jego ekstrawagancję. Może słowo ekstrawagancja nie jest najlepiej dobrane, ale budować misję w najbardziej oodalonym miejscu selwy tropikalnej, wśrόd ludzi, ktόrzy na początku zamiast wdzięczności pokazują naostrzoną maczetę jest z pewnością bożym szaleństwem.

Na ten nowy wyjazd misyjny zaprosił mnie znajomy ksiądz Polak, redemptorysta. Jego parafia w San Borja obejmuje tereny porόwnywalne obszarem do powierzchni krόlestwa Belgόw, a dotarcie do niektόrych osad zabiera więcej czasu niż lot samolotem z Europy do Ameryki.

Dopływamy do misji już po ciemku, ciągnąc niejednokrotnie pirogę po kamienistym dnie wysychającego strumyka. Mimo pόźnej pory wita nas siostra Flor wraz z kilkoma Indianami. Niewylewni, milczący Indianie pomagają nam zanieść bagaże do domu. Następnego dnia, przy słońcu przyćmionym poranną rosą mogę podziwiać cały splendor misji. Podchodzę do grupki Czimanόw, ktόrzy wykonują pewne prace remontowe na misji. Prόbuję zagadać, ale na moje pytania tylko się uśmiechają. Jeden z nich potwierdzająco mόwi: si padre – tak ojcze. Jak się pόźniej okaże są to jedyne słowa jakie zna po hiszpańsku i zawsze na każde pytanie czy prośbę, bez względu na to, czy ją rozumie czy nie odpowiada tym samym: si padre. Więc zamiast pogadać pouśmiechaliśmy się razem. Ostatecznie uśmiech też jest formą komunikacji. Problemy jednak zaczęły się w kościele. Siostry poprosiły mnie o wygłoszenie jakiś konferencji do katechistόw i do młodzieży. Nie wiedziałem jak to zrobić. Prawie nikt nie mόwił tam po hiszpańsku, a samym uśmiechem trudno jest przekazać bardziej złożone prawdy wiary. Zdałem sobie sprawę jak potrzebna jest w takiej sytuacji edukacja, nauka języka, komunikacja. Przekaz Ewangelii zawsze będzie uzależniony od języka i od kultury. Dlatego wszędzie gdzie dociera Ewangelia, dociera rόwnież nauka. Tylko Kościołowi zależy na edukacji Indian. Rząd wprawdzie opłaca nauczyciela, ten jednak prawie nigdy nie dociera na miejsce. Traktuje swoją pracę jak skazanie. Siostrom nikt nie płaci, są tu obecne cały czas i traktują swoją pracę jako misję, jako posłanie i służbę.

Przemawiałem do Czimanόw przy użyciu przedmiotόw codziennego użytku. Mόwiłem o Duchu Świętym że jest jak rozpalony węgiel, jak tnąca maczeta, jak wiatr, ktόry powstaje przy wachlowaniu bananowym liściem albo wreszcie jak taczka, ktόrej Pan Bόg używa, żeby zbudować w nas swoje krόlestwo. Największy jednak problem miałem z mόwieniem o Bożej czułości, o miłości Boga do każdego człowieka. Czimani jak ognia boją się publicznego okazywania sobie uczuć. Matka, ktόrą prosiłem, żeby przytuliła swoją cόreczkę, tak jak Bόg nas przytula do swojego serca, przeżywała prawdziwe tortury. Zwyczajnie nie potrafiła tego zrobić. Czułość pozostaje czymś obcym dla tych Indian. Mimo że w ich rodzinach liczba dzieci rzadko nie przekracza dziesiątki, ich relacje rodzinne pozostają bardzo formalne. I to nawet po śmierci. Zupełnie nie przejmują się swoimi zmarłymi, nie mają potrzeby modlenia się za nich. Kiedy umiera członek rodziny na ogόł palą całe domostwo, być może nawet z ciałem zmarłego i przenoszą się na inne miejsce i zaczynają niejako życie od nowa. Czimani to plemie nomadόw, koczownikόw, nie przywiązują się do jednego miejsca. Ognisko domowe w sensie materialnym jak i sentymentalnym nie ma dla nich żadnego znaczenia. Ciekawostka, że kiedy założyciel misji, padre Martin, zbliżał się do swojej śmierci, bał się umierać wśrόd Czimanόw. Wiedział, że dzieło całego jego życia może zostać w jednym momencie spalone i zapomniane, jakby pogzebane wraz ze śmiercią jego założyciela. Postanowił więc opόścić ludzi, ktόrym poświęcił się bez reszty i dokończyć żywota w Cochabambie. Na jego pogrzeb nie przyjechał żaden z Czimanόw. Nie dlatego, żeby o nim zapomnieli, bo przecież do dziś wspomnienie o padre Martinie pozostaje bardzo żywe. Wszyscy się na niego powołują. Zwyczajnie nie przywiązywali żadnej wagi do pogrzebu. Może nawet wydawało im się to nieuporządkowanym okazywaniem uczuć. Ostatecznie misja przetrwała i ludzie, ktόrych padre Martin zgromadził nie rozpierzchnęli  się. W ich domach mieszka już drugie i trzecie pokolenie. Porzucili wędrowny tryb życia, zaczęli tworzyć historię. Gromadzą się pamiątki po dziadkach, rośnie śiadomość własnych korzeni, tworzy się kultura.   

Dwa razy w tygodniu misja prowadzi dożywianie dzieci

Z misji pojechaliśmy jeszcze do wiosek, gdzie Indianie żyją bardziej pierwotnie

 

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 05.11.2024