Śmierć misjonarza
dodane 2013-02-10 04:03
08.02.2013
Właśnie dowiedziałem się o śmierci mojego kolegi misjonarza. Zginął w wypadku drogowym ks. Mariusz, który pracował w Challapata. Znałem go krótko. Zaledwie jeden raz go odwiedziłem w jego parafii, gdzie w krótkim czasie przeżył rzeczy wiele. Zachwyciła mnie jego uczciwość. Aż do bólu był uczciwy wobec ludzi, wobec swojego kapłaństwa i wobec Boga. Mogę tak napisać, bo przyjąłem też jego spowiedź. Pamiętam, podjeżdżaliśmy samochodem do plebani. Dzieci i młodzież wracali ze szkół. W wąskiej uliczce dziewczyna popchnęła chłopaka tak, że ten odbił się od błotnika samochodu, który jechał bardzo wolniutko. Mariusz w pierwszym momencie skrzyczał dzieciaki, że zachowują się niebezpiecznie. Jednak ani on ani ja nie zauważyliśmy, że koło samochodu przejechało chłopakowi po stopie. Dopiero w lusterku spostrzegłem, że chłopak kuleje. Kiedy to powiedziałem Mariuszowi, błyskawicznie zatrzymał samochód, wysiadł, zainteresował się chłopakiem i potem zawiózł go do ośrodka zdrowia, mimo, że tamten przekonywał, że nic mu nie jest. Tego typu sytuacje na misjach czasem stają się okazją dla rodziny do wyłudzania pieniędzy od księdza, szantażowania. Już sam gest zawiezienia pacjenta do ośrodka zdrowia może być odczytywany jako przyznanie się do winy. Racje obiektywne nie zawsze dochodzą do głosu, kiedy ktoś przeżywa cierpienie albo gdy zwyczajnie wie, że może się łatwo wzbogacić. Mimo wszystko Mariusz do końca, aż do bólu był uczciwy.
Zginął tak jak żył, pomagając innym ludziom. Ponoć na trasie niedaleko jego Challapaty przewróciła się przyczepa siostrom, które jechały z Oruro do Sucre. Zadzwoniły do Mariusza z prośbą o pomoc. Mariusz przyjechał na miejsce z pięćdziesięcioma żołnierzami. W jego parafii są duże koszary. W miejsce zdarzenia wjechał autobus. Zginął Mariusz, pewien kleryk i 4 żołnierzy. Ten opis wydarzenia przekazał mi woluntariusz, który właśnie dziś pojechał do Oruro, na karnawał. Z pewnością jest w tym dużo nieścisłości. Jedyne pewne, że umarł tak, jak żył, czyli pomagając.
Wczoraj, dziwnym zrządzeniem dzwoniłem do Mariusza. Piszę, że dziwnym zrządzeniem, bo skłoniła mnie do tego pewna sytuacja. Przyszła na parafię kobieta z dzieckiem. Mówiła, że jest z Challapata. Przyjechała do Cochabamby, by szukać swojej starszej siostry. Ich mama jest chora na raka, starsza siostra nic o tym nie wie. Ale kobieta też nie zdołała ustalić jej miejsca zamieszkania. Przyszła na parafię prosić o pieniądze na autobus powrotny do Challapata. Pomyślałem, że może Mariusz wie o kimś ze swojej mieściny, kto by się wybierał samochodem do Cochabamby, żeby zabrać kobietę z powrotem. Pogadaliśmy chwilę. Mieliśmy nadzieję spotkać się wkrótce w Cochabambie. Mariusz nie chciał zostawać na karnawał u siebie. Mówił, że jak pijaństwo opanuje całe miasto, nawet trudno spać. Pytałem go jak żyje. Powiedział mi coś w szczerości i poprosił, żeby tego nie powtarzać nikomu. Teraz zastanawiam się, czy ta kobieta, która przyszła do mojej parafii nie była aniołem, który zwyczajnie skłonił mnie do zadzwonienia do Mariusza.
A dziś Mariusz dokonał życia w szpitalu w Oruro. Pierwsza myśl – to straszne. Ale potem podchodzę do sprawy z wiarą i zastanawiam się, czy swoim intensywnym życiem nie zasłużył już na świętość? Wszedł już do domu Ojca. Dokończył misji. Szczęściarz; pierwszy sięgnął po laury. Niech się raduje niebo i ziemia!
... na dworcu kolejowym w Challapata