Śladami dinozaurów
dodane 2012-12-07 03:33
25 – 28. 11. 2012
W sennej wiosce Toro Toro, na końcu świata, wydaje się, że nic nie uległo zmianie od czasu kiedy chadzały tędy dinozaury. Ich ślady utrwalone w skale nie wydają się starsze od domów z kamienia i z adobe, które z pewnością stoją tu od czasów pojawienia się człowieka. Niemniej jednak wioska zdradza cechy nowoczesności i wysoko rozwiniętej cywilizacji. Na ulicach można spotkać kosze na śmiecie, co w Boliwii jest rzadkim widokiem. Zaszokowany tym luksusem, zastanawiam się tylko, czy nie są to obiekty muzealne, czy można do nich wrzucić prawdziwe śmiecie, czy może jest to tylko element dekoracji dla turystów. W centrum wsi znajduje się plac i przy nim kościół. Chyba każda miejscowość w Boliwii i w Ameryce Łacińskiej jest zbudowana według tego modelu. Choć zdarzają się też miejscowości, gdzie plac i kościół zostały zupełnie na uboczu wioski, która zorganizowała się wzdłuż głównej trasy tranzytowej. W przypadku Toro Toro nie można mówić o żadnym tranzycie. Asfalt skończył się 4 godziny drogi stąd. A dalej w góry idą tylko wąskie ścieżki, które prowadzą do osad Indian, którym nie przeszkadza ani wysokość ani samotność.
Jak na wioskę położoną na końcu świata Toro Toro miało dużo szczęścia. Odkryto tu piękne jaskinie, kaniony rzek i słynne ślady dinozaurów. Powstały hostale i związki zawodowe przewodników turystycznych. Pojawili się turyści z całego świata i miejscowa ludność powoli przywykła do widoku gringo, do plecaków, ekstrawaganckiej odzieży i do obcych języków. Nawet prezydent kraju ponoć lubi tu przyjeżdżać, ale bynajmniej nie w celach turystycznych. Cieszy się tu dużym poparciem. Zafundował most, a ostatnio obiecał halę sportową i park dinozaurów. Poprzedniej niedzieli znowu gościł w Toro Toro. Został zaproszony jako ojciec chrzestny absolwentów tutejszej szkoły. Każdemu maturzyście dał w prezencie 1500 Bs. Jednym słowem życie układa się jak w bajce. Ślady dinozaurów krzyżują się ze śladami prezydenta, a lud się bawi już od tygodnia za pieniądze skarbu państwa. Ja się na to wcale nie skarżę. Gościnność boliwijska i mnie pozwoliła skapnąć parę kubków cici. Z upodobaniem patrzyłem jak bawią się wszyscy i tańczą. Dumni ze swojego święta i podpici Indianie podchodzili i kazali mi podziwiać „tak się bawią… tak się bawią wieśniacy”. Rzeczywiście nie potrzeba im wiele do szczęścia. Trochę głośnej muzyki, klepisko z ziemi, nieodzowna cicia i zabawa może się ciągnąć kilka dni. Nie potrzeba stołów z jedzeniem. Zmęczeni tańcem, siadają na ławkach ustawionych pod ścianami, z plastikowych wiader częstują się cicią za pomocą tutumy (przepołowiona skorupa owocu). Nie potrzebują ubikacji. Za potrzebą wychodzą na ulicę. Ciolity, czyli panie, tylko kucają podrzucając wprawnie spódnicę. Musi, że garderoba indiańska nie zna purytańskiego wynalazku majtek. Panowie z braku spódnicy musza szukać dla intymności ochrony jakiegoś murku, czy drzewka. Na piaszczystej ulicy zostają tylko mokre ślady, których gęstość pozwala stwierdzić, że zabawa była udana.
Natomiast ci, którzy poza tańcem i popitką szukają innych jeszcze wrażeń nie zawiodą się urokami Toro Toro. W zasięgu godziny marszu znajduje się piękny kanion głęboki na 200 metrów. Jego widok istotnie odbiera tchnienie w płucach. Jest piękny… Z pomostu pobudowanego dla turystów można podziwiać majestat gór przeciętych przez nieznaczny strumień wody. Na pionowych ścianach kanionu gnieżdżą się niezagrożone kondory. Ich spokojny lot unoszony rozgrzanym powietrzem z głębi urwiska jest majestatyczny, dumny i wyzywający. Podlatują blisko turystów, można słyszeć szelest ich skrzydeł. Czują się pewnie. W tym środowisku nie są zagrożone. Polują nawet na małe koźlątka. Z trudem odrywamy wzrok od kanionu, żeby podążyć za przewodnikiem, który prowadzi nas do jego głębi. Jeśli chcemy wykąpać się w źródlanej wodzie, która wypływa w połowie wysokości kanionu z podziemnej rzeki, musimy dotrzeć na miejsce przed godziną 14. Słońce, które jest w zenicie o drugiej w południe rzuci już cień na dno kanionu obwarowanego wysokimi ścianami. Kąpiel i krótki odpoczynek pozwalają nam kontynuować marsz w górę kanionu aż do miejsca, gdzie znajdują się archaiczne malowidła skalne i wyeksploatowane kopalnie złota.
Innym celem turystycznych wypraw jest jaskinia Umajallanta. Usta jaskini szerokie na 30 metrów nie zdradzają jeszcze tych wąskich przejść, przez które będziemy musieli się przeczołgiwać. Wyposażeni w kask z czołówką wchodzimy do wnętrzności ziemi. Ze stalaktytów i stalagmitów pozostały tylko kikuty. Ponoć do niedawna jeszcze dzieci w Toro Toro walczyły na miecze używając wapiennych nacieków, których formacja trwa tysiącami lat. Schodzimy 400 m. w głąb jaskini, aż do małego jeziorka, przez które przepływa podziemna rzeka i w którym żyją małe, ślepe rybki. Z jaskini wychodzimy umęczeni przeprawą. Z politowaniem patrzymy na nową grupę, która ze swoim przewodnikiem schodzi do głębin ziemi. Jeszcze są czyści i naiwni. My wracamy brudni, doświadczeni trudem, a czasem nawet lękiem, ale szczęśliwi.
Wracamy do wioski. Krajobraz bez zmian. Te same babcie siedzą na progach swoich domów. Zabawa i tańce przeniosły się do innych domów. Każdy abiturient kolegium ma swoją noc, kiedy musi przyjąć gości z całej wioski i z gór. Muzyka nie cichnie, cicia się nie kończy, życie się nie starzeje. Niech żyje pan prezydent i niech żyją dinozaury…
Nie jest łatwo złapać okazję...
Stalaktytowe drzewko w jaskini
Goście przypinają do koszuli absolwenta bankntoty ofiarowanych przez siebie pieniędzy
Zabawa powoli się rozkręca
Szybujący kondor ma rozpiętość skrzydeł nawet do 4 metrów
Nieostrożne dinozaury zostawiły po sobie ślady.