Trzeci etap
dodane 2013-03-15 03:36
13.03.2013
Przez długi czas nie potrafiłem zebrać odwagi do pisania. Nieliczni czytelnicy dopytywali w mailach dlaczego zamilkłem w moich wyznaniach. Najłatwiej tłumaczyć się brakiem czasu, ale temu tłumaczeniu nawet dzieci nie wierzą. Jednym słowem chyba by trzeba powiedzieć, że wypalił mi się zachwyt. Mówią znawcy, że misjonarz po pierwszym zachwycie, przeżywa czas kontestacji. Mam nadzieję, że przeszedłem już przez oba etapy. Wracając do pierwszych zapisów blogowych, widzę ich częstotliwość i euforię. Zapisy z ostatnich miesięcy były natomiast gorzkie. Żaliłem się na politykę, na mentalność, na warunki materialne. W sercu pewnie było jeszcze więcej żalu do ludzi za niewdzięczność, za brak współpracy, za to, że nie tańczą kiedy im przygrywam radośnie, ani kiedy przygrywam poważnie. Może teraz przyszedł już trzeci etap konstruktywnej pracy i obiektywnego oceniania rzeczywistości. Na parafii chyba pierwszy raz czuję się naprawdę dobrze: ani wystraszony, ani zniechęcony. W dniu wyboru papieża przypominam sobie emocje poprzedniego konklawe, które przeżywałem w Koluszkach. I dziękuję Bogu, że znowu jestem na parafii, którą kocham. Dostrzegam rękę Boga w życiu moich ludzi, w ich miłości do Kościoła, w tym jak się nawracają i jak odzyskują uśmiech na swoich twarzach. Nie niecierpliwię się już z powodu letniości katechistów, staram się im pomóc: wykazać błędy, ale też podtrzymać na duchu. Choć trudno jest być prorokiem w swoim kraju, to znaczy w swojej parafii. Dziękuję Bogu za nowe grupy, które powstają, za rekolekcje i za spowiedzi, a także za to, że na tacy znajduję 2 razy więcej pieniędzy niż na początku, przed dwu laty; ach ta inflacja! I tylko boję się, że kiedyś może przyjść dzień, kiedy zatęsknię za tą parafią, do której się przyzwyczajałem za cenę tęsknoty za poprzednią i za krajem.
W Boliwii powoli kończą się już letnie deszcze. Wczesny karnawał uprzedził dożynki, których czas zwykle pokrywa się z kolorowymi korowodami tancerzy. Z perspektywy Europy wydaje się barbarzyńskie, że Wielki Post przechodzi w karnawałowych rytmach i rozwiązłej radości. Ale wyobraźcie sobie Post we wrześniu pośród plonów winogron, kukurydzy, brzoskwiń i ziemniaków. Kultura andyjska jest związana z cyklem produkcji rolniczej i pechowo Post wypada zawsze w okresie największej radości. Wstrzemięźliwość przyjdzie później, kiedy delikatna równowaga między życiem i śmiercią będzie flirtować, w listopadzie i grudniu, z głodem.
W lutym uczciłem Matkę Bożą Gromniczną pieszą pielgrzymką do Oruro. Razem z Szymonem – woluntariuszem wyszliśmy na stare tory, które z Cochabamby wiodą na Altiplano. Zaczęliśmy marszrutę w połowie drogi, w górskiej miejscowości – Tacopaya – podmywanej przez wartkie wody dwóch rzek, które potrafią być niemiłosierne dla mieszkańców. Rzeka niekiedy zabiera z nurtem tak domy, jak i tory starej linii kolejowej. Na początku musieliśmy z niemałym wysiłkiem brodzić po wodzie, wspinać się na urwiste zbocza, które tam zamykały się 1000 m. nad naszymi głowami tworząc majestatyczny kanion. Od czasu do czasu spotykaliśmy ludzi, którzy z niedowierzaniem słuchali naszych tłumaczeń o tym, że idziemy do Oruro z pobożności do Matki Bożej. Kolejny raz się okazało jak praktyczna jest kultura Indian. Choć sami chodzą na pieszo i pokonują niekiedy dziesiątki kilometrów dziennie, jednak ich cel zawsze jest materialny, konkretny, a nie abstrakcyjny jak pielgrzymka. Choć gdybyśmy im powiedzieli, że idziemy w geście protestu, że domagamy się praw i przywilejów, być może by zrozumieli. Wszak nieustannie małe i duże grupy Indian maszerują do stolicy żądając od rządu lepszych polityk. Natomiast my na nic się nie skarżyliśmy, tylko prosiliśmy Boga, żeby jakieś szaleństwo nie podpowiedziało spotykanym Indianom, że jesteśmy złodziejami albo kolonizatorami. Na szczęście we wszystkich miejscach przyjęli nas życzliwie. I nawet niebo było łaskawe, zsyłając deszcz tylko nocą, a nie w dzień. Zrobiliśmy ponad 80 km w 3 dni podchodząc powoli z 3 na 4 tysiące metrów n.p.m. Zakończyliśmy naszą pielgrzymkę uroczystą procesją ulicami miasta Oruro na cześć Matki Bożej. Doświadczyliśmy niesamowitego piękna. Towarzyszyło nam też poczucie jakiejś irracjonalności. Opuszczone wioski jak widma, napowietrzne tory podmyte przez wodę przekonywały, że wszystko, co ma pozory sensu może się obrócić w swoje przeciwieństwo.
Napotkani Indianie chętni częstowali nas swoimi przysmakami
Napowietrzne tory to jedna z większych atrakcji boliwijskiego kolejnictwa
Nawet niemowlaki lamy dziwiły się naszej pielgrzymce
Do zobaczenia wkrótce!