Challapata
dodane 2012-11-14 04:13
21-25. 10. 2012
Na przywitanie miały być czołgi i żołnierze z karabinami. Kiedy dojechaliśmy do posterunku policji na wjeździe do miasteczka Challapata na południe od Oruro, czołgi już zniknęły. Ksiądz Mariusz, proboszcz miasteczka mówi, że może odjechały do muzeum. Zostali tylko żołnierze z karabinami, wystraszeni poborcy opłat drogowych i miejscowi ludzie, po których nawet trudno poznać, że kilka dni wcześniej byli świadkami i uczestnikami walk ulicznych z armią i z policją boliwijską.
Challapata od lat już słynie z nielegalnego handlu samochodami sprowadzanymi z Chile, kradzionymi w Argentynie… W miasteczku ponoć rzadko można było spotkać samochód z tablicą rejestracyjną. Brak rejestracji pozwalał uniknąć płacenia ceł i podatków. Interes latami rozwijał się bez przeszkód. Miasto wykorzystywało swoje położenie w pośrodku pustyni, przez którą łatwo można było przeprowadzić samochód omijając granicę z Chile, omijając kontrole policji. W tle interesów samochodowych wykluwał się powoli inny dochodowy proceder: produkcja kokainy. W niektórych miejscowościach ukrytych między górami powstawały fabryki narkotyków. Ciężarówki z liśćmi koki legalnie wjeżdżały do prywatnych garaży, przy których niemal z dnia na dzień prymitywne chaty przeradzały się w luksusowe hacjendy. W Challapata stacjonował także Cyrk Kolumbijski, który dostarczał profesjonalnych „artystów”, niezbędnych do pokierowania skomplikowanym procesem krystalizacji masy narkotykowej. Ponoć Boliwijczycy jeszcze się nie wyspecjalizowali w kompletnej produkcji kokainy i potrzebują fachowej, międzynarodowej pomocy technicznej. Za kilka lat z pewnością boliwijscy specjaliści ruszą ze swoim cyrkiem na podbój innych krajów i regionów.
Lokalna mafia ponoć czuła się zupełnie bezkarna. Pracujące w miasteczku siostry Albertynki ze zgrozą opowiadają, jak w piątkowe wieczory mafiosi zwykli porywać jakąś dziewczynę, którą potem zgwałconą i pobitą wyrzucali gdzieś na pustyni. Kiedy siostry prosiły policję o interwencję, stróże porządku tylko odpowiadali, że oni sami boją się o swoje życie, a podejmowanie jakiejkolwiek interwencji byłoby samobójstwem. Z czasem mafia zaczęła też kupować broń. Nie zawahali się jej użyć, kiedy wreszcie dwa tygodnie temu rząd przysłał do miasteczka żołnierzy. Wywiązały się prawdziwe walki uliczne. Przemytnicy nie chcieli oddać swoich nielegalnych samochodów. Do obrony ogromnych hangarów z pojazdami wynajmowali młodych chłopaków, z których 2 lub 3 poległo w starciach z armią. Zamiast barykad paliły się stosy opon, tworząc zaporę dymną. Ludzie opowiadają, że rewolucjoniści strącili za pomocą jakiejś podręcznej rakiety jeden z dwóch helikopterów przysłanych do szukania z powietrza kryjówek samochodów. Po kilku dniach starć przemytnicy musieli ustąpić i przenieśli się z miasta do pewnej wioski, o której wszyscy wiedzieli, że prawie w każdym domu kryje fabryczkę kokainy. Dojazd do wioski został zaminowany. Nikt nie mógł wejść ani wyjść. Ponoć w ziemi zostały zakopane samochody, które jeszcze udało się uratować przed konfiskacją.
Kiedy dojechałem do Challapaty, miasteczko wydawało się już sennie spokojne. Na ulicach prawie żadnego samochodu. Tylko te nieliczne pojazdy, które miały numery dumnie paradowały po szerokich bulwarach przypominających trochę urbanistykę sowiecką. Dzieci wróciły do zabawy, ale już zamiast bawić się w przemytników, bawiły się w wojnę. Na ulicach przeważali żołnierze i policjanci. W restauracyjkach zielono od mundurów, nawet w kościele można było spotkać mundurowych modlących się o zwycięstwo albo o pokój. Choć najpewniej modlili się o to, by ujść z tej walki bez ran. Ale mimo modłów, codziennie przywożono z oblężonej wioski rannych żołnierzy i pojmanych mafiosów. Dla celów operacyjnych zablokowano drogę do Potosi. Zmęczeni turyści już trzeci dzień koczowali przy swoich autobusach, nie mogąc dokończyć podróży, która normalnie nie trwałaby dłużej niż 5-6 godzin.
Razem z Szymonem, wolontariuszem z Polski, który ostatnio mi pomaga, wybraliśmy się jednego dnia na pobliskie górki. Szczyty sięgają tu 5100 m. Z wysokości pięknie widać przestrzeń pustyni i jezioro Popo zasilane wodami z odległych sześciotysięczników. Jezioro niestety systematycznie wysycha, zostawiając obnażone białe od soli brzegi. Są miejsca, gdzie brzeg jeziora ustąpił nawet o 10 km. Uparci rybacy z plemienia Urus nie porzucają swojej profesji. Łowią tu ryby pewnie od tysięcy lat. Kto wie, może pamiętają jak ich jezioro było morzem przed fałdowaniem alpejskim w trzeciorzędzie. Więc kryzys klimatyczny i skąpe deszcze nie mogą zniszczyć ich wiary w obfite połowy.
Z wysokości miasto Challapata wygląda jak cmentarz. Domki zmniejszają się do rozmiaru jakby małych pomników. Pustynia wokół miasta, jego naturalne ogrodzenie przypomina, że życie jest tu raczej kwestią wyjątku, a nie regułą.
Dochodząc już pod skaliste szczyty pięciotysięczne dostrzegliśmy w dali czerwony metaliczny błysk. Najpierw wydawało nam się, że pasterze zastawili jakąś blachą wejście do swojego szałasu. Z bliska rozpoznaliśmy, że czerwona blacha nosi znaczek marki Mitsubishi i nie jest przypadkową blachą, ale tyłem eleganckiego samochodu, który został skrzętnie ukryty pod trawą i kamieniami, w cieniu ogromnej skały. Samochód z pewnością nie służył pasterzom do górskich przejażdżek. W desperackim odruchu ukryli go tu przemytnicy. Zwinęliśmy się szybko z tego miejsca, które mogło być obserwowane przez właściciela nieufnego dla każdych wścibskich oczu.
Z Challapata wybraliśmy się jeszcze na wycieczkę do Salinas de Mendoza, gdzie opodal miasteczka znajdują się pozostałości starej kultury indiańskiej zwanej Chullpas. Pięknie położone miejsce, pomiędzy dwoma salarami: Salarem Uyuni i Coipasa, kryje w jednej z górskich dolinek, bogacie nawadnianej strumieniem krystalicznej wody, pamiątki pierwotnych mieszkańców, którzy żyli tu w czasach przedkolumbijskich i we wczesnej kolonii. Zachowały się kości zmarłych. Wysuszone w słońcu i przeniknięte słonym wiatrem, ukazują się w pozycji łonowej, w jakiej chowano zmarłych. Turyści w oczodołach czaszek zostawiają swoje monety. Nikt nie waży się ich podnosić i przywłaszczać. Zmarli bowiem budzą strach i respekt. Przodków uważano niemal za bóstwa. Mieli zapewniać urodzaj i pomyślność.
Nad miejscowością Salinas góruje wysoki wulkan Thunupa. Z głębi gór wydobywa się złoto, srebro, nikiel i cynk. Po głównym placu miasteczka górnicy przechadzają się w swoich kaskach. Zaszliśmy do kościółka. W środku głośna muzyka, wydawało się, że to jakiś koncert. Po chwili podeszła do nas najwyższa władza wiejska. Starszy już pan w typowym dla władzy poncho wytłumaczył nam, że muzyka dodaje życia kościołowi. Poprosił nas o wpisy do księgi pamiątkowej, zostawiając miłe wrażenie o tym jak ludzie powinni dbać o swój kościółek. Zastanawiała mnie tylko ta muzyka. Przecież i tak nikogo nie było w kościele. W Europie muzyka pewnie byłaby bardziej medytacyjna, dla wyciszenia z gwaru ulicy. Na Altiplano całe życie jest medytacją i ciszą. Więc przynajmniej modlitwa musi być głośna i dosadna, żeby przerwać ciężar ciszy i sprowokować dobroć Boga. Całe życie jest walką z siłami natury, z chłodem i suszą, z kamienistą i słoną ziemią. Więc i modlitwa przybiera cechy wojenne. Strachu i fascynacji Bogiem nie pokona się medytacją. Tu potrzeba sił gwałtownych, ofiary z lamy, czy nawet z człowieka. Boga się nie posiądzie siłą intelektu, ani siłą perswazji. Trzeba zagrać na uczuciach: wzruszyć Boga, związać Go ofiarą, żeby odpłacił nam swoją wdzięcznością.
Wioskowe dzieci, po ostatnich zajściach, boją się chodzić po ulicach, więc biegają
Challapata o zachodzie słońca
Challapata cieszy się też dworcem kolejowym, który od czasu do czasu nawiedza pociąg jadący z Oruro na granicę z Argentyną
Pasterze mają fantazję... dojeżdżają do pracy nowiutkim Mitsubishi
Zmarli z pewnością cieszą się większym szacunkim niż żywi