Raport o stanie prowincji

dodane 04:46

19. 09.2012

Znalazłem w pojezuickich archiwach parafii sprawozdanie o stanie prowincji za rok 2006. Na dokumencie nie ma znaczka poufne, więc pozwolę sobie zacytować niektóre fragmenty, żeby oddać lepiej smak boliwijskiej rzeczywistości. Rok 2006 był z pewnością przełomowy w historii Boliwii. Prezydentem został, po raz pierwszy w historii kraju rodowity Indianin. Po kilku miesiącach jego rządów, jezuici pozwolili sobie na taka obserwację: Już nie możemy osądzać aktualnej władzy, jej poczynań i deklaracji z punktu widzenia klasycznego wzorca demokracji liberalnej. Powszechna Deklaracja Praw Człowieka ONZ nie przedstawia żadnej wartości dla naszych obecnych władz […]. To, co dla niektórych z nas może wydawać się oczywiste, dla obecnych rządzących wcale takie nie jest. To, co jest oczywiste dla nich, okazuje się bardzo trudne do zaakceptowania dla niektórych z nas. Chłodny i realistyczny osąd, który uświadamia, że po dzisiejszej Boliwii można się spodziewać czegokolwiek. Jezuici trafnie uwypuklają dialektykę: My i oni… Otwiera się przepaść pomiędzy dwoma mentalnościami w Boliwii: indiańską i europejską. Ja bym powiedział, że ta przepaść wcale nie musi istnieć, ale politykom czasem jest na rękę wzniecać urazy, zamiast budować mosty. Dziś na szczęście populistyczna dialektyka rządu traci na sile wobec nieustannych protestów i niezadowolenia samych Indian wobec rządów „ich” prezydenta. Nie ma dnia, żeby jakaś ważna droga kraju nie była blokowana. A czasem niemoc rządu przejawia się też w przemocy wobec demonstrujących.

Ale nie wrzucajmy tylko kamieni do cudzego ogródka. Przyjrzyjmy się teraz życiu samych jezuitów. W części dokumentu, traktującej o formacji kleryków, zaskoczyła mnie szczerość obserwacji: Nie znajdujemy sposobów, żeby pomóc najmłodszym, a nawet już nie tak młodym towarzyszom, w budowaniu dojrzałości uczuciowo-seksualnej […]. Są niezbędne kursy poruszające tematykę uczuciowo-seksualną, towarzyszenie duchowe i psychologiczne […]. Wobec trudności jaką ma wielu kleryków w wyrażaniu swoich uczuć i myśli, wobec tego, że inaczej zachowują się między sobą a inaczej w obecności przełożonych, rodzi się konkluzja: Nie wystarczą zachęty do otwartości i przejrzystości. Ale nie odkryliśmy jeszcze jak wychowywać do tych postaw. Znalazłem też małą książeczkę wydaną przez Konferencję Prowincjałów oo. Jezuitów w Ameryce Łacińskiej zatytułowaną: Transparencja w życiu zakonnym. Rozdziały książeczki poruszają tematy transparencji w relacjach z Bogiem, transparencji w czasie formacji, transparencji wewnątrz zakonu i transparencji w misji, czyli z ludźmi świeckimi. Bardzo ciekawy temat. Często oskarża się Kościół o brak przejrzystości, o dwulicowe postawy. Media i prawnicy zbijają fortuny na odkrywaniu ciemnych arkanów życia ludzi Kościoła. A więc transparencja wydaje się być jednym z najważniejszych postulatów dla Kościoła dziś. Może bolesne doświadczenie Ameryki Łacińskiej, gdzie szczerość jest tak deficytową postawą pomoże także innym katolikom odkryć podkłady fałszu w ich życiu. 2:0 dla jezuitów za kolejną celną obserwację.

Czytając dalej wspomniany dokument, natknąłem się na poruszające refleksje na temat uzdrawiania ran, jakie młodzi klerycy wynoszą ze swoich środowisk rodzinnych i społecznych: Spotykamy się z problemem, że w rodzinach wielu z naszej młodzieży nie istniała konieczna harmonia uczuciowa i seksualna. Niektórzy z nich żyli w środowisku nadużyć seksualnych, spowodowanych w wielu przypadkach przez alkoholizm; a także w środowisku przemocy rodzinnej, szczególnie ze strony ojców rodzin. Uzdrowienie istniejących ran wymaga długiego leczenia psychologicznego, wiedząc, że i tak na zawsze pozostaną rany prawie że krwawiące. Niekiedy figura ojca nie pozwalała rozbudzić zaufania, była zbyt zdystansowana albo nadmiernie autorytarna. Także figury władzy w społeczeństwie są odbierane jako opresyjne i mało skłonne do dialogu. Wszystko to odbija się w sposobie budowania relacji kleryków z przełożonymi i formatorami i w trudności z zaakceptowaniem posłuszeństwa. Ten krótki opis sytuacji rodzinnej i społecznej daje nam tylko pewien przedsmak dramatów, które bardzo często przeżywają młodzi Boliwijczycy. Niekiedy wydaje mi się, że ze świecą trzeba by szukać rodziny, gdzie małżeństwo się nie rozpadło, gdzie nie ma sytuacji permanentnej zdrady albo przemocy rodzinnej. Co tydzień rozmawiam z młodzieżą z liceum w ramach „kącika rozmów duchowych”, jaki mi zaproponowała dyrekcja. Niekiedy potrzebuję dłuższą chwilę, żeby zrozumieć zawiłą sytuację rodzinną. Na przykład piętnastolatek opowiada mi, że mieszka z dziadkami, bo ojciec rozszedł się z matką i wyjechał za granicę. Matka przed „małżeństwem” z ojcem miała dzieci z innym mężczyzną i obecnie żyje z kolejnym i z tego związku chłopak ma kolejnych półbraci i półsiostry, których widział może tylko raz albo dwa razy w życiu… Chłopak, który w zasadzie nie miał ojca, całe życie żebrał o miłość matki, którą w końcu musiał zastąpić opieką dziadków albo wujków. Wyobraźmy sobie spustoszenie uczuciowe, złość, nienawiść do rodziców połączona z chciwością uczuć, chaos moralny, bo ten świat wydaje się nie mieć zasad, niepewność siebie, lęk.  Rozwody są nagminne. Właściwie trudno mówić o rozwodach, bo rzadko w ogóle jest ślub. Ślub kościelny jest prawie cudem, a z tych, co przychodzą prosić o sakrament prawie nikt nie ma związku cywilnego.  Zajrzałem do oficjalnych statystyk. W roku 1990 w całej Boliwii było trochę ponad 40 tyś ślubów cywilnych, a w roku 2007już tylko 18 tys. W departamencie Cochabamba, w którym żyje 1,8 miliona mieszkańców w roku 1990 było ponad 7 tyś ślubów, a w 2006 tylko 1800. To oznacza, że mniej więcej 1 osoba na tysiąc zawarła ślub w 2006 roku. Potrzeba więc 1000 lat, żeby wszyscy się pobrali. Ale Boliwijczycy nie żyją tak długo. Więc ludzie się łącza i rozchodzą. Nie robią sobie problemu ze ślubem, bo czasem nawet nie maja dowodu osobistego. Dramat rozstania przeżywają przede wszystkim dzieci. Na szczęście pojęcie rodziny jest szerokie i funkcje wychowawcze przejmują dziadkowie, ciocie, wujkowie. Dużym problemem jest rygoryzm wychowawczy. Rodzice traktują dzieci twardą ręką. Nierzadko biją je za złe wyniki w nauce. Z powodu braku bezpieczeństwa publicznego: porwania, zaginięcia dzieci, gwałty na nastolatkach rodzice nie chcą pozwalać dzieciom wychodzić z domu. W ciągu pierwszych 6 miesięcy tego roku zgłoszono na Policję zaginięcie 1200 dzieci i młodzieży (prawie 7 osób dziennie). A młodzież rozgoryczona sytuacją jaką przeżywają w „domu” tym łatwiej daje się „zwabić”… albo zwyczajnie ucieka, zaczyna życie na własną rękę, wiedząc, że i tak w „domu” nie mieli oparcia emocjonalnego. Niekiedy uciec z „domu” wydaje się wręcz rozwiązaniem godnym polecenia. Jeśli rodzice wykorzystują dzieci do pracy, nie pozwalają im chodzić do szkoły, a atmosfera „domowa” przesycona jest przemocą seksualną, gdzie również dzieci są wykorzystywane. Pamiętam jak pewna katechetka opowiadała mi, że przez długie miesiące zmagała się z myślą, żeby porwać dziewczynkę, której matka prostytutka nie dbała ani o jedzenie, ani o ubranie, ani o szkołę. Sąsiedzi, chcąc ratować dziecko, dzwonili do katechetki mówiąc: przyjedź, dziewczynka chodzi po ulicy i żebrze jedzenie, zabierz ją… Katechetka niestety nie porwała dziecka. Mówię niestety, bo dziewczynka skończyła tragicznie. Przypuszczam, że nie chcecie wiedzieć jak.

Widząc co się dzieje z rodziną w Boliwii, znowu robię most do Polski i do Europy, pytając sam siebie: co się stanie, kiedy zaniedbamy rodzinę? 3:0 dla jezuitów za ich trafne obserwacje. A teraz od mądrości trzeba przejść do świętości, od wiedzy do działania.

W Boliwii choć dzieci jest dużo, rodzin jest mało...

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 05.11.2024