Pięciotysięcznik w jeden dzień
dodane 2012-09-25 06:04
13.09.2012
Po jubileuszowych przeżyciach w parafii marzyłem o jakimś dniu wolnym. Na początku łudziłem się, że może uda mi się „uciec” z parafii nawet na kilka dni. Szybko musiałem zredukować moje apetyty turystyczne i zadowolić się jednym wolnym dniem, pierwszym od długiego czasu. Dojrzała we mnie wreszcie determinacja, żeby pojechać w góry i spróbować wspiąć się na pięciotysięcznik Tunari, na który patrzę codziennie z mojego ogródka. Wyszedłem z domu przed 6 rano. Pojechałem busikiem do sąsiedniego miasteczka Quillacollo, położonego u podnóża góry, skąd odjeżdżają wieloosobowe taksówki do miejscowości Morochata, znajdującej się po drugiej stronie masywu. Kiedy taksówka wypełniła się pasażerami, ruszyliśmy po trudnej kamienistej drodze, zagłębiając się co raz to bardziej w rozłożyste fałdy masywu Tunari. Z wysokości 2500 m. n.p.m. w ciągu godziny wspięliśmy się na 4300 m. Pasażerowie w miarę zdobywania wysokości powoli przymykali okna samochodu. Upalny klimat doliny zastąpiło polarne powietrze. Skończyły się pola kwiatów i lasy eukaliptusowe. Roślinność ograniczyła się do twardej trawy, która broni się przed popołudniowymi wiatrami i nocnymi mrozami, rosnąc w gęsto zbitych kępach.
Wysiadłem na przełęczy, wydawało się, że jestem w bajce. Na halach pasły się dzikie konie. W lustrze górskich stawów przeglądały się ośnieżone wierzchołki, z których wszystkie zbliżają się do 5000 m. Ale tylko jeden z nich, i to wcale nie ten najgroźniej wyglądający, pokonuje, i tak niewygórowaną jak na Boliwię, barierę 5000 m. n.p.m. W tym natężeniu piękna pierwszy odruch i potrzeba serca jaką miałem była modlitwa. Jeśli Pan Bóg jest w niebie, to na wysokości odczuwa się bardziej intensywnie Jego obecność. Zacząłem maszerować dróżką, która wiodła mnie w kierunku szczytu. Po drodze spotkałem parę Francuzów, którzy nocowali w górach. Wspominali o 15-to stopniowym mrozie w czasie nocy. Ponieważ już schodzili z gór, podarowali mi mapkę, która i tak nie mogła powiedzieć mi więcej niż to, co widziałem własnymi oczami. Minąłem jeszcze kilka pastwisk, gdzie Indianki w języku keczua krzyczały za swoimi lamami i owcami. Czasami wydawało mi się jakby ich groźny głos adresował się do mnie. Jakby mnie chciały odpędzić jakimiś zaklęciami. Może to tylko wrażenie podszyte lekturą o indiańskich wierzeniach, które niekiedy obcokrajowców postrzegają jak swoiste demony (karisiri), kreatury, które mogą wyssać tłuszcz, przyprawić o chorobę i ostatecznie sprowadzić śmierć. Za ostatnim górskim stawem, ścieżka zginęła. Szerokie i strome zbocze góry było zbudowane z drobnych piargowych kamieni. Ci, co chodzą po górach wiedzą, jaka to męczarnia wspinać się po piargu, gdzie każdy krok w górę kończy się obsunięciem w dół . Jedynie cierpliwością i delikatnością można zdobyć pewne szczyty.
Mimo zmęczenia już o 12 w południe, po 2 godzinach marszu, dotarłem na wierzchołek Tunari. W tym miejscu góra nagle się urywa i otwiera się 200-tu metrowe urwisko. Jego twarda granitowa skała byłaby idealnym miejscem do wspinaczki. Nie sądziłem, że z taką łatwością można zdobywać pięciotysięczniki. Dobra strona Boliwii polega na tym, że łatwiej jest tu zdobyć pięciotysięcznik, niż na przykład bezstresowo przejść na druga stronę ruchliwej ulicy. Ale mimo tego ludzie i tak wolą siedzieć w miastach, niż chodzić po górach.
Wracając złapałem jakąś okazję i kierowca się pytał, co jest w tych górach, że tam szedłem. Odpowiedziałem mu, że nic nie ma. Nie mógł się nadziwić, że ktoś traci tyle czasu i energii, żeby chodzić za niczym. Tak, kultura andyjska jest bardzo realistyczna, wręcz materialistyczna.
Przełęcz Tunari; wys. 4300 m. n.p.m.
W głębi widać Tunari. Pogląd od strony północnej, czyli nasłonecznionej