Jak Polak z Polakiem
dodane 2012-08-26 01:00
09.08.2012
Rankiem do parafii zawitał pewien Polak. Jego wygląd nie budził maksymalnego zaufania, ale ojczysty język otworzył moje serce i przyjąłem człowieka na gościnę. Skradziono mu cały bagaż, kiedy na dworcu autobusowym poszedł do toalety. Mówi, że kazał pani w barze przypilnować toreb i kiedy wrócił, pani tylko wzruszyła ramionami. Biedak stracił nawet dokumenty i pieniądze. Wszystko trzymał w torbie, bo go ostrzegali znajomi, że czasem złodzieje mogą napaść z nożem w ręku i każą oddać rzeczy, które się ma przy sobie.
Co tu robić z tym biedakiem? Postanowiliśmy w pierwszej kolejności zadzwonić do Polski, do rodziców młodzieńca, żeby przesłali mu faksem fotokopie jakichś dokumentów. Bez tego bowiem nie mógł nawet zgłosić zażalenia na policji. Zostawiłem człowieka w mieście i pojechałem załatwiać swoje sprawy. Po dwóch godzinach spotkaliśmy się na obiedzie. Miał już kopie dokumentów. Widniało: Stanisław Dariusz Dąbrowski, zamieszkały w Płońsku. Po obiedzie pojechaliśmy do znajomych złodziei, którzy mieszkają w mojej parafii i dla których odprawiałem kiedyś modlitwę nad ich zmarłym synkiem. Poinformowali nas uprzejmie, że najlepiej szukać porzuconych dokumentów i innych rzeczy w pewnym parku, niedaleko dworca autobusowego, gdzie złodzieje przychodzą zwykle odpoczywać. Park jest położony niewdzięcznie między dwoma więzieniami i u podnóża wzgórza, na którym żyją narkomani wąchający klej. Zostawiłem tam mojego kolegę i sam pognałem do parafii. Późnym popołudniem Stasiek wrócił zadowolony. Odnalazł swój portfel. A właściwie odkupił swój portfel za 50 Bs. od anonimowego człowieka. Niestety jego paszport, karty płatnicze i bilet lotniczy na powrót do kraju, wszystko nadal było w ręku chytrych złodziejaszków, którzy wyznaczyli cenę 100$ za wręczenie reszty dokumentów. Jego komputer, komórkę, ubrania i pozostałe rzeczy rzekomo już sprzedali i nie można ich było odzyskać. Znowu się pytam, co tu robić? O godzinie 19.00 Stasiek miał iść na dworzec odebrać rzeczy w zamian za pieniądze. Miał być sam, rzekomo ze względu na poufały charakter transakcji. Nie miał podawać żadnego doniesienia na policję. O tym, żeby w chwili przestępstwa powiadamiać policję nikt w Boliwii nawet nie myśli. Prawie nikt nie zna telefonu na policję. Jeśli już ktoś liczy na sprawiedliwość, to głównie na tę wymierzoną własnymi rękami. Bezradność sprawia, że kiedy złapie się już złodzieja, przystępuje się do linczu i nierzadko kończy się on śmiercią przestępcy. Kiedyś pytałem moją panią bibliotekarkę, na jaki numer dzwonić w razie, gdybym spostrzegł, że ktoś chce okraść parafię. Było to w okresie ogólnej paniki przed złodziejami, którzy zostawili znaki na chodniku przy niektórych domach. Te znaki zwykle są owocem wielotygodniowej obserwacji domów. Np. zawierają informację w stylu: dom w nocy pusty albo właściciel pracuje tylko do południa albo stróż o siódmej wychodzi na zakupy albo pies nie szczeka w piątki… Tym sposobem ekipa operacyjna złodziei może lepiej dostosować swoją metodę pracy do okoliczności. Więc moja bibliotekarka podała mi telefon na policję – 117, jeśli dobrze zapamiętałem. Ale mówi, jak ksiądz będzie dzwonił, proszę powiedzieć, że właśnie złapano złodzieja i ludzie chcą go zlinczować i prosić o interwencję. Pytam: dlaczego tak? Bo jak powie ksiądz, że złodzieje weszli do domu i kradną, mówi pani, policjanci nie przyjadą, bo będą się bali, że złodzieje zrobią im jakąś krzywdę, a poza tym nie wiadomo, czy za tą grupą złodziei nie stoi jakiś z wyżej postawionych policjantów. Natomiast interwencja w przypadku linczu nie nosi znamion ryzyka. Rutynowo tylko trzeba łagodzić emocje sąsiadów.
Więc, niewiele myśląc dałem Staśkowi 700Bs. czyli równowartość 100$ i wysłałem go na dworzec, licząc na uczciwość złodziei, że nic nie zrobią chłopakowi, że go nie wykiwają. Powiedziałem mu tylko, żeby się nie dał zaprowadzić w żadne ustronne miejsce, bo bez paszportu mogą z niego zrobić niewolnika. Dałem mu też trochę ubrań i pokój, żeby po powrocie mógł się gdzieś ulokować. Sam poszedłem na zebranie dzielnicowe, a potem do wspólnoty neokatechumenatu na spotkanie przygotowujące niedzielną eucharystię.
Kiedy wróciłem do domu około 22.00, o zgrozo, nie było nikogo w pokoju, do którego dałem klucz Staśkowi. Pomyślałem o najgorszym, że go uprowadzono albo sprzedano. Zajrzałem jednak przez okno pokoju i nie dostrzegłem nic z ubrań, które mu podarowałem. Więc się trochę uspokoiłem, bo jeśli zabrał ubrania, to znaczy, że nie myślał już wracać na parafię. Jednak ta hipoteza zwyczajnie wskazywała, że Stasiek sam jest złodziejem i mnie oszukał. Z dwojga złego wolę, żeby był złodziejem, niż żeby stało mu się coś złego. Na drugi dzień zadzwoniłem na numer do Polski, który mi zostawił jako numer swoich rodziców. Rozmawiałem z mamą, która mówi, że dawno do niej Stasiek nie dzwonił i pytała tylko gdzie go spotkałem i co porabia. Mówię, że być może stało mu się cos złego, a być może jest złodziejem. Jego mama zapewniała mnie, że nigdy by nic nie ukradł, a szczególnie księdzu. Ale ja nabrałem już pewności co do tego, że Stasiek zwyczajnie zagrał mi na nosie. Bo jeśli nie dzwonił do mamy dzień wcześniej i nie prosił o faks dokumentów, to znaczy, że od początku kłamał i grał historię, której nie był bohaterem lecz narratorem. Z drugiej strony było w nim coś ze szczerości. Dał mi autentyczny telefon do swoich rodziców. W rozmowie wydawał się spontaniczny i naturalny. Poza tym mówiłem sobie: Polak nie jechałby taki kawał świata, żeby kraść; jest tyle innych miejsc dogodnych i bliżej położonych.
Wysłałem maila z wiadomością o Staszku do wszystkich polskich misjonarzy w Boliwii, gdyby przypadkiem chciał nabrać jeszcze kogoś na sentyment narodowy. Proboszcz sąsiedniej parafii, Boliwijczyk, śmiał się ze mnie, że dałem się nabrać rodakowi. Był przy tym też pewien ksiądz Niemiec, pracujący w Boliwii od ponad 50 lat. Spytałem go, czy on dał się kiedyś nabrać i oszukać. Uśmiechnął się tylko, a po chwili dodał: nieskończoną ilość razy. W prawdzie mnie to nie pocieszyło, ale zacząłem myśleć jak trudno jest rozeznać między potrzebującym i oszustem. Europejczycy wydają się Boliwijczykom szczególnie naiwni. Reagujemy na biedę trochę z wyrzutem sumienia i pozwalamy sobie mydlić oczy. O ile potrzebujący autentycznie jest w potrzebie, o tyle oszust zwyczajnie potrzebuje prawdy…, czyli kopniaka.