Pierwszy raz w życiu…
dodane 2012-07-16 04:41
09.07.2012
Do Limy już kiedyś dawniej pojechałem. Więc kiedy moi parafialni przyjaciele zaproponowali wycieczkę do stolicy Peru, pomyślałem, że „nihil novi sub sole”. Tymczasem życie okazało się bardziej zaskakujące niż oczekiwania. A ludzie tak często się skarżą, że jest odwrotnie.
Najpierw rutynowa podróż nocnym autobusem do La Paz. Na szczęście obudził mnie dopiero poranny zgiełk stolicy. W dworcowym barze próbowaliśmy zwalczyć zimno i skutki wysokości herbatą z liści koki. Potem podróż na raty. Skok do granicy, dalej do Puno, nad brzegiem Titicaca, do Juliaca – nowego, ambitnego miasta, które świadczy o rozwoju ekonomicznym Peru, jeszcze jeden skok do Arequipa, skąd można się wybrać do Kanionu Colca – najgłębszego na świecie, spenetrowanego po raz pierwszy w całości przez Polaków. Tak minęła noc, poranek i dzień pierwszy. Następną nocą dostaliśmy się do Nazca. Małe miasteczko użyczyło imienia wielkiej płycie tektonicznej, która w tym miejscu ściera się z płytą południowoamerykańską. A więc nic bezpiecznego pod słońcem. Mądrzy Indianie wiedzieli, że ich budowle zniszczą trzęsienia ziemi. Zostawili więc pamiątki po sobie w postaci tajemniczych linii na powierzchni kamienistej pustyni. Sukces linii z Nazca polega także na tym, że do dziś nie wiadomo dlaczego powstały. Najprawdopodobniej są śladem kultu wody w tym pustynnym klimacie. Ale nie brakuje też śmiałków, którzy dopatrują się w nich zagadek matematycznych albo śladów działalności kosmitów. Linie z Nazca, jak i Kanion Colca stały się turystycznym symbolem Peru, jako miejsca niepowtarzalne na całym świecie. Przewodnik zabrał nas także do akweduktów zbudowanych przed 2000 lat. Na próżno szukałem wzrokiem wysokich konstrukcji do przesyłu wody jak to każe wyobraźnia utrwalona wiedzą o rzymskich wynalazkach. Tutaj akwedukty biegną pod ziemią. Są to podziemne rzeki, którymi spływa woda z odległych gór. Geniusz inżynieryjny polega na tym, że Indianie na tych rzekach budowali sieci lejkowatych otworów, gdzie jak po ślimaku można było zejść aż do lustra wody. Te otwory gwarantują dostęp powietrza. Wiatr, jak trąba powietrzna, schodzi aż do rzeki, utlenia wodę, popycha ją, udrażnia rzekę i sprawia, że nurt spływa do wielkich zbiorników, skąd można już czerpać wodę do nawadniania pól. Akwedukty Indian z Nazca wykorzystują do przesyłu wody nie tylko grawitację, ale również siłę wiatru .
Podziemny akwedukt
W Nazca także po raz pierwszy w życiu zobaczyłem koszenilę, czyli malutkiego robaczka, który jako pasożyt żyje na liściach opuncji. Dlaczego w Peru można znaleźć całe pola kaktusów, które się uprawia, podlewa, przycina tylko dla pasożytów, które lokują się na ich liściach? Dlatego że koszenila to cenny naturalny barwnik. Kiedy zgniotłem w palcach białego robaczka, wypłynęła jego czerwona zawartość i przez kilka dni moje palce wyglądały jak po zbieraniu jagód w polskim lesie. Koszenilę używa się do produkcji szminek. Pomyślcie panowie, jak całując kobietę w usta wchodzicie w intymną relację z małym pasożytniczym robaczkiem, który żyje na liściach kaktusa; romantyczne!
Liście opuncji porośnięte koszenilą
Z Nazca zrobiliśmy mały skok do Ica, gdzie biskupa wygnały z katedry skutki trzęsienia ziemi widoczne na rozdartej kopule. A dalej, ósmym już autobusem, dotarliśmy do Limy. Przecież nie będę tu opisywał jaka jest Lima. Powiem tylko, że dotarliśmy do stóp świętych peruwiańskich: św. Róży, św. Marcina z Porres, św. Turybiusza z Mogrovejo. Przypominając sobie ich historie życia myślałem o tym jak byli nieprzeciętni, genialni, zaskakujący, bezprecedensowi, po prostu święci. Kto myśli o świętych w kategorii: pasywny, zamknięty, wycofany, nudny okrada samego Boga z geniuszu. Nie ma na świecie większego piękna, wyzwania, przygody niż bycie świętym.
Lima to 12-to milionowe miasto wybudowne na pustyni, gdzie nigdy nie pada deszcz, ale prawie codziennie jest mgła
Na limeńskiej plaży i w małym rybackim porcie zadziwiła mnie obecność tak wielu murzynów. Ale przecież Lima jako główny port kolonialnej Ameryki Południowej widziała wszystkie statki z murzynami przywiezionymi z Afryki do ciężkiej pracy w kopalniach i na plantacjach. Wielu z nich zostało w Limie. Dziś łowią ryby.
W małym porcie rybackim pelikany jak gołębie opanowały targowisko z rybami
Droga powrotna zapowiadała się krótsza, ale nie mniej ciekawa, bo mieliśmy sporo kontrabandy. Do autobusu zapakowaliśmy się z naszymi wielkimi kartonami, w których znajdowały się figurki świętych, książeczki do I komunii św., różańce i inne pobożne przedmioty, które miały trafić do sklepu z dewocjonaliami prowadzonego przez jedną z moich katechistek. Najśmieszniejsze było przekraczanie granicy. Nad samym brzegiem Titicaca, gdzie z jeziora uchodzi jedyna rzeka – Desaguadero znajduje się małe miasteczko, które żyje z przygranicznego handlu. Most graniczny na rzece jest otwarty dla wszystkich. Można swobodnie wejść do drugiego kraju i wyjść z niego. Żołnierze straży granicznej tak z jednej, jak i z drugiej strony tylko wzrokiem patrolują ruch ładniejszych Indianek na moście. Wydaje się, że wszyscy się dobrze znają, więc po co zadawać sobie dodatkowy trud sprawdzaniem paszportów. A turyści, którzy chcą mieć stempelek, muszą pofatygować się do okienka, wypełnić właściwe formularze i powalczyć trochę z biurokracją i korupcja celników. Ponieważ mostem przechodzi tylko handel detaliczny, musieliśmy skierować nasz trycykl nieco w dół rzeki, gdzie na małych barkach można przewieźć dowolną ilość towarów. Straż miejska pobiera drobną opłatę od każdego kartonu. Tak naprawdę nie wiadomo czy strażnicy pracują oficjalnie, czy tylko wykorzystują swój mundur do zbierania haraczu na nielegalnym przemycie. Wszystko szło dobrze, przemyt układał się jak w bajce. Aż człowiek zastanawiał się, gdzie jest granica legalnego i nielegalnego. Niestety dwa skrzyżowania dalej, zza rogu wyskoczył celnik. On dopiero nam wytłumaczył, że musimy przedstawić faktury za przewożone towary, zapłacić cło i karę. Na szczęście nic nie wspominał o więzieniu za przekraczanie zielonej granicy. Sililiśmy się, żeby odegrać całą nasza naiwność. Jak dzieci tłumacząc, że przecież wszyscy tak robią. Dopiero dowiedziawszy się, że jestem księdzem, a towar to figurki świętych i różańce, celnik zmiękł i pozwolił nam oddalić się wraz z załadowanym trycyklem.
Prawielegalny przemyt na trycyklu, nad brzegiem Desaguadero
Dotarliśmy busem do El Alto, najniebezpieczniejszego miasta Boliwii, które powstało „na dziko”, to jest bez żadnych planów. W całej Ameryce Południowej miasta cierpią przesilenie. Chaotyczny napływ ludności w poszukiwaniu pracy i spełnienia marzeń przerasta możliwości i wyobraźnię władz miejskich do zagospodarowania przestrzeni. Dworzec autobusowy ponadmilionowego El Alto to skrzyżowanie dwóch wąskich ulic, gdzie podróżni i złodzieje, autobusy i reszta ruchu kołowego, wszyscy żyją w zadziwiającej symbiozie. Dla obcokrajowca ten klimat może okazać się traumatyczny. Nie ma żadnej informacji, tylko naganiacze krzyczą dokąd jedzie ich autobus. Spaliny podstarzałych autobusów przenikają ubranie i płuca jak dym z ogniska. Szczęśliwy, komu udało się już wsiąść i zapomnieć o El Alto.
Ale szczęśliwi nie zawsze maja szczęście. Po wyjechaniu z miasta autobus zatrzymała policja antynarkotykowa. Wyprowadzili dwie Indianki i spod spódnic wyciągnęli im 14 kilogramowych paczek narkotyków. Pasażerowie - mężczyźni z niedowierzaniem patrzyli jak narkotyczne i odurzające mogą być spódnice Indianek. Kobiety, bardziej praktyczne, wzdychały: jaka szkoda, tyle się zmarnuje. Niektórzy pocieszali, że policja tylko cześć towaru spali, a resztę rozda rodzinie i znajomym… Po pewnym czasie autobus pojechał dalej w stronę Cochabamby, a Indianki zapewne w stronę jakiegoś więzienia. Jeśli nie mają „ojca chrzestnego”, który zapłaci za nie łapówkę, pewnie dopiero po paru latach sąd przypomni sobie, żeby wydać jakiś wyrok w ich sprawie.
Po powrocie do domu dowiedziałem się, że biskup mianował mnie dziekanem mojego dekanatu. To kolejna rzecz, którą będę robił pierwszy raz w życiu.