Z historii parafialnych
dodane 2012-05-14 04:40
11.05.2012
Piątek, trzecia po południu. Otworzyłem kościół, żeby wpuścić ludzi na modlitwę koronką do miłosierdzia Bożego. Działanie rutynowe, bo i tak nikt nie przychodzi. Ale staram się być wierny tej modlitwie i ufam, że ktoś kiedyś wreszcie przyjdzie.
Ale, ale… jeśli ludzie nie garną się do kościoła głównym wejściem, Pan Bóg przysłał człowieczka od strony zakrystii. Niski, szczupły facet poprosił o pomoc duchową. Z przymrużeniem oka zacząłem słuchać jego historii, czekając tylko momentu, kiedy przejdzie do puenty i poprosi o pieniądze. Ale na próżno mi czekać. Jak prawdziwy mężczyzna, w czterech zdaniach zakończył opowieść i zobaczył zdziwienie w mojej otwartej buzi. Trzeba być geniuszem, żeby w czterech zdaniach zawrzeć całą historię swojego życia z jego skomplikowanymi relacjami rodzinnymi, a dodatkowo opisać lęk, który go przygnał, dwa dni drogi, do Cochabamby. Powiedział:
- Jestem górnikiem, przyjechałem z Potosi.
- Ojczym moich dzieci jest wróżbiarzem i odprawia indiańskie czary.
- Dzieci namówiły mnie, żebym skorzystał z usług tego czarownika.
- Od czasu obrzędu, kiedy musiałem wdychać jakiś dym i odprawiano nade mną jakieś niezrozumiałe ryty, mam paniczne sny, nie mogę normalnie oddychać i boję się, że stanę się nienormalny.
Choć z reguły stronię od wścibskiej ciekawości, tym razem musiałem zadać kilka pytań pomocniczych. Okazało się, że przyjechał do Cochabamby, bo w Potosi rodzina chciała go już oddać do psychiatryka. Przypuszcza, że może nowy mężczyzna jego żony chciał go zabić albo uczynić wariatem. Zacząłem się zastanawiać, czy cierpi na manię prześladowczą, czy rzeczywiście ktoś próbował uczynić mu krzywdę? Uroił sobie sytuację prześladowania na tle rozłąki z żoną, a może próbuje znaleźć jakieś usprawiedliwienie i pocieszenie dla swojej samotności? Nawet trudno dociekać. Sytuacje ludzkie w Boliwii są niekiedy tak skomplikowane, że Europejczykowi trudno jest zrozumieć emocjonalny plan relacji międzyludzkich. Można się domyślać, że człowiek ma agresję do mężczyzny, który przyprawił mu rogi. Ale okazuje się, że nic z tych rzeczy, bo mój rozmówca i tak miał i ma bogate życie pozamałżeńskie i wydaje się odbierać zmianę partnerki jako coś w miarę naturalnego. Więc zamiast bawić się w początkującego terapeutę, dochodzić kompleksów, zranionego narcyzmu, czy niepokonanej pasywności zamienionej w autoagresję, zwyczajnie wyspowiadałem człowieka. Powiedziałem mu kerygmat wiary, że tylko Chrystus jest zbawieniem i uleczeniem, że jeśli chce wyjść z opresji, musi się nawrócić. I bynajmniej nie był to szantaż, tylko twarda logika o ludzkiej naturze, że bez Boga się wynaturza. Dałem mu też jedzenie i zadowolony poszedł szukać sobie pracy. Zobaczymy czy wróci i jakie przyniesie mi historie…
Kto odgadnie prawdziwe oblicze mężczyzny?