Misja na rzece

dodane 20:37

 

10.11.2011

Towarzyszyłem o. Erykowi w jego wczorajszych perypetiach. Starałem się mu pomagać jak mogłem, starłem się zrozumieć jego sposób czytania i interpretowania Bożej woli w znakach niepowodzenia i przeciwności. Podziwiałem jego autentycznie głęboką wiarę, determinację, a także znajomość spraw związanych z rzeką i z łodzią motorową. Dziś rano wyruszyliśmy na nowo, z nową nadzieją, że naprawiony silnik tym razem nas nie zawiedzie. Pierwszym chwilom na łodzi, kiedy jeszcze płynęliśmy leniwym dopływem Espiritu Santo towarzyszyła błoga radość. Silnik bez zarzutu. Silniejszy niż zawsze, chłodzenie prawidłowe. Poranne rześkie powietrze dodatkowo rozchylało usta w uśmiechu, kiedy łódka nabierała prędkości. Cała ta niepewna, rodząca się radość prysła jak złudzenie, kiedy silnik nagle … sam się wyłączył, z powodu … braku chłodzenia. Ta sama przyczyna po raz trzeci zawraca Eryka z rzeki do portu. Czy diabeł, czy Bóg nie chce tej wyprawy. Czy jest jeszcze sens się zmagać, czy już lepiej porzucić myśl o wyprawie i wrócić do parafialnej rutyny. Na szczęście mechanik jest w porcie. Dajmy jeszcze jedna szansę silnikowi! Samuel potraktował sprawę jako osobiste wyzwanie. Więc z Erykiem jedziemy do domu po część, która choć nie wydaje się zepsuta może dać cień nadziei na poprawne funkcjonowanie silnika. Wracając z częścią do portu, Eryk mówi: ja już bym chciał, żeby nie zadziałało. Już się nie upiera, że trzeba jechać, jest już zmęczony. I właśnie wtedy, po jeszcze jednej naprawie, silnik zadziałał prawidłowo. Jakby dla większej ofiary, Pan Bóg jeszcze raz zrobił nam na przekór. Więc co robimy?

Jest 10h30. Przed nami do pokonania 220 km w dół rzeki. Przed 19 zrobi się już zupełnie ciemno i dalsze płynięcie, szukając drogi między konarami i mieliznami będzie niemożliwe. Musimy się spieszyć. Odbieramy jeden worek z darami, ukryty w zaroślach. Mijamy wioski położone na wysokich brzegach rzeki. Ludzie, przyciągnięci rzadkim hałasem motorówki wychodzą na skarpę i serdecznie pozdrawiają. Eryka wszyscy tu znają. Straże parku narodowego pozwalają mu wpłynąć na tereny zarezerwowane dla Indian. Sporadycznie spotykamy rybaków w swoich czółnach wyrzeźbionych z jednego pnia drzewa: długich, wąskich i płytkich. Na rzece nie rzadko można spotkać krokodyla. Dlatego wielu Indian pływa z psem albo z karabinem. Pies i karabin są potrzebne, żeby ochronić żonę.

Od czasu do czasu wpadamy na mieliznę. Niska rzeka odkrywa pnie drzew wbite w dno i wystawione jak włócznie na wroga. Eryk wspomina jak kiedyś podobny pień przebił dno ich łódki, a w łódce był ksiądz, który nie umiał pływać. Tym razem mieliśmy więcej szczęścia. Podwodny pień, niewidoczny w zmąconej wodzie poharatał tylko dno naszej łajby. Ścięły się dwa nity i woda zaczęła nabierać się powoli do środka. Chciałem zanurkować, żeby choć palcem oszacować straty na dnie łodzi. Ale Eryk mnie powstrzymał, mówiąc bez ogródek, że krokodyl mógłby mi zrąbać tyłek. Wystarczyło, że powiedział to raz, już nie chciałem być odważny. Dobiliśmy do brzegu i Eryk wkręcił w dziurki stare śrubki z gumowa uszczelką, żeby powstrzymać choć trochę strumień wody. Teraz do zadań pilota, oprócz kierowania łodzią, wymijania korzeni w wodzie, kontrolowania chłodzenia silnika, które od czasu do czasu się urywało, doszło jeszcze wyrzucanie wody za burtę.

Dopłynęliśmy o zmroku. Chłopcy z internatu pomogli nam się rozpakować. Siostry dały nam kolację. Odprawiliśmy msze dla dzieciaków, którzy pięknie śpiewali i grali na gitarach. Następny dzień zaczęliśmy od spowiedzi. Pierwsi penitenci przyszli o 5h30. Tu dzień zaczyna się ze wschodem słońca i kończy się, kiedy wyłączają generator prądu. Słuchając spowiedzi zrozumiałem dlaczego Eryk tak się poświęca dla tej garstki ludzi. Większość z nich należy do plemienia Trinitarios, o którym się mówi, że wiarę wyssali z mlekiem matki. Ich pobożność i piękne tradycje religijne pochodzą jeszcze z czasów redukcji jezuickich i franciszkańskich. Heroizm tamtych misjonarzy zespolił pięknie wiarę z kulturą. Natomiast w Chipiriri, gdzie Eryk ma parafię, ludzie wydaja się gardzić wiarą. Sytuacja jest jeszcze gorsza, kiedy w grę wchodzi uprawa koki. Gdzie pojawia się koka, ludzie znikają z kościoła. Czy to dlatego, że nie maja czasu na religię, czy może koka staje się dla nich bogiem i nadzieją na bogate jutro, czy zwyczajnie dla zabicia wyrzutu sumienia nie idą do kościoła i nie zbliżają się do Boga, żeby im nie wypomniał grzechu. Eryk twierdzi, że dla ludzi koka nie kłuci się z sumieniem. Nikt się nie spowiada z tego, że jego uprawy stają na początku długiego łańcucha produkcji i sprzedaży kokainy, która niszczy zdrowie i życie tysięcy anonimowych osób na całym świecie. Przyczyna i skutek są zbyt odległe, żeby zaniepokoić sumienie Indian, którzy zresztą kokę uprawiają od setek, a może i tysięcy lat. Koki używają codziennie mężczyźni pracujący fizycznie, szczególnie na Altiplano. Żując same liście z odrobina popiołu, który pomaga wydobyć się szybciej substancjom odurzającym z liścia, ponoć nie można się uzależnić. Niektórzy lekarze wręcz twierdzą, że koka w takiej naturalnej postaci ma wiele działań leczniczych, jako antyutleniacz. Dodaje siły, uśmierza głód i ból. Misjonarze natomiast niekiedy przypisują koce pozorne otępienie Indian, którzy, wydaje się, nie myślą logicznie, inaczej reagują na bodźce i na problemy życia codziennego.

Wyjechaliśmy w drogę powrotną po godzinie 10. We wiosce w górze rzeki już nas oczekiwali, żeby odprawić im mszę i ochrzcić troje dzieci. W pośrodku kilku chałup przykrytych trawą znajduje się dość obszerna kaplica. Katechista dumnie przedstawia ostatnie prace wykonane w kaplicy. Eryk zaczyna przygotowanie do chrztu. Najpierw trzeba znaleźć chrzestnych. Żeby nie byli rozpustni i żeby mieli ślub kościelny. Potem nauka, w której jasno tłumaczy, że jeśli ktoś jest protestantem, to nie może być chrzestnym dla dziecka , bo chrzest zakłada, że rodzice i chrześnic wychowają dziecko w wierze katolickiej. Dalej tłumaczy o dobru największym jakim jest wiara i zbawienie, a nie koka i pieniądze. Wreszcie spowiedź i msza święta z chrztem. Po wszystkim ludzie odprowadzają nas na brzeg i żegnają się aż do następnego razu, pewnie dopiero za rok czasu. Eryk tylko cierpi, że nie ma księdza, który by na stałe tu pracował.

W drodze powrotnej jeszcze tylko przedziurawił się wąż, który doprowadza paliwo do silnika. Na szczęście nie było w pobliżu zapalonej zapałki. Przenocowaliśmy w namiotach na plaży. W nocy przyszła burza. Niebo co sekundę wybuchało światłem piorunów. Zerwał się wiatr, który targał namiotami, gdzie jedynym balastem był ciężar naszych zmęczonych ciał. Obudziłem się z bólem w nodze. Nie mogłem znaleźć sobie pozycji, żeby uśmierzyć cierpienie. Leżąc już w łódce, między bluźnierstwami ofiarowałem całe cierpienie Panu Jezusowi. Dopłynęliśmy szczęśliwie do portu. 

Spotkanie na rzece

 

Świt nad rzeką Isibore

 

Poranek w internacie Kateri

 

Po odprawieniu chrztów i mszy, mieszkańcy wioski odprowadzają nas do łódki.

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 23.11.2024