Pierwszy dzień wiosny

dodane 04:43

 

21.09.2011

Pierwszy dzień wiosny. W Boliwii dzień studenta. Uniwersytety zamknęły swoje bramy. Ambitniejsze spośród szkół średnich urządziły tylko apele okolicznościowe dla uczniów. A ja wybrałem się na prowincję zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i zobaczyć jak bawi się prowincjonalne miasteczko Cliza w dniu swoich 99-iątych urodzin. Cliza słynie z doskonałych pieczonych gołąbków. W odróżnieniu od polskich, tutejsze gołąbki to prawdziwe sztuki ptasiego mięsa. Znajoma rodzina zaprosiła mnie na obiad. Choć nie było gołąbków, zebrały się wszystkie pokolenia pod przewodnictwem najstarszej babci, która chodzi o lasce ale nie przepuści żadnej kolejki miejscowej cziczy. Zapytałem czy znają jakąś metodę przeciwko bólowi korzonek, który doskwiera mi od pewnego czasu. Babcia, która nie mówi po hiszpańsku, tylko w keczua odpowiedziała: jak się ożenisz wszystko ci przejdzie.

Zwyczajne obchody świąteczne typu przemarsz uczniów i urzędników, pokaz orkiestr udoskonalił przyjazd wice prezydenta kraju. Zaciekły komunista, właściwie trockista, jeszcze nie tak dawno ukarany więzieniem za rozbój, mąż stanu wygłosił mowę i zniknął. Być może pojechał do innej miejscowości na występy. A ludzie, wiedząc, że polityka rzecz ulotna, wrócili do tradycyjnych form świętowania przy piwie i cziczi. Kiedy o 17.30 wyjeżdżałem z miasteczka  zabawa dopiero się rozkręcała. Ale w okolicznościach świątecznego pijaństwa lepiej wyjechać albo znaleźć dobre schronienie. Pod wpływem alkoholu dzieją się najgorsze rzeczy i wychodzą z ludzi skrywane urazy, które niechcący mogą właśnie dotyczyć obcokrajowców. W podobnym szale pijaństwa, kilka lat temu zabito w górach młodego Polaka w okolicznościach do dziś nie wyjaśnionych. Najgorsze, że policja, kiedy jej najbardziej potrzeba ma największego pietra.

Co do policji, przydarzyła mi się ciekawa historia. Jechałem na moim nowiutkim motorze po jakichś miasteczkach na peryferiach Cochabamby. W pewnym momencie zatrzymała mnie drużyna policjantów. Każdy wyrywał się do kontrolowania moich dokumentów. Obcokrajowiec na nowym motorze to z pewnością łakomy kąsek dla policjanta. Okazało się, że złamałem przepisy. Z niedowierzaniem pytam kapitana, któremu według starszeństwa przypadło kontrolowanie mnie, jakie przepisy? Czy tu ktoś w ogóle słyszał o przepisach skoro na drogach nie ma żadnych znaków ani pionowych ani poziomych, a sama jazda wydaje się tak spontaniczna i nieprzewidywalna jak koncert wirtuoza. W pierwszej chwili myślałem, że złamałem jakieś tradycje plemienne, przepisy kultyczne Inków, że wjechałem do miejsca świętego nie zdejmując kasku, albo coś w tym stylu. Kapitan poprosił mnie do stolika na posterunku i wytłumaczył, że na murze domu, który stoi na rogu ulicy znajduje się żółta strzałka, która oznacza kierunek jazdy. A ja pojechałem pod strzałkę. Zrozumiałem moje wykroczenie, ale zacząłem się zastanawiać czy kapitan zrozumie, że nie mam przy sobie ani dowodu rejestracyjnego motocykla, ani nie posiadam prawa jazdy, ani nie wykupiłem ubezpieczenia. Nie miałem w ogóle żadnego dowodu ze sobą, tylko kartę do biblioteki na uniwersytecie. Za to miałem jeden poważny atut i nie zawahałem się go użyć. Wiem, wiem… pewnie każdy pomyśli, że chciałem skorumpować policjanta. Proszę mi wybaczyć, ale to jest typowo polskie myślenie. U nas sama mentalność w podejściu do policjantów jest skorumpowana. W Boliwii, nie powiem, żeby było lepiej, ale nadal odgrywają rolę argumenty natury religijnej. Tak się składa, że na terenie mojej małej parafii znajduje się główna siedziba policji drogowej i urząd, który wydaje prawo jazdy. Powołałem się więc na mój autorytet proboszcza „tránsito”. Kapitan zmiękł w swojej stanowczości, zadał mi kilka pytań, żeby potwierdzić moją tożsamość. Poprosił, żebym kupił, w sklepie obok posterunku, dla pozostałych policjantów dwie duże butelki coca coli. Posłusznie poszedłem na zakupy, grzecznie pożegnałem panów policjantów i oddaliłem się z miejsca wykroczenia, uważnie szukając strzałek na murach domów, żeby uniknąć kolejnego mandatu.

Ostatnio w moim domu zrobiło się bardziej gwarnie. Najpierw zwyczajną samotność przerwał Carlos. Student filozofii, były kleryk augustynów poprosił mnie o mieszkanie. Z przyjemnością wynająłem mu pokoik, ciesząc się, że będzie więcej życia w domu. To odstrasza złodziei, którzy już kilka razy interesowali się ilością mieszkańców, godzinami moich wyjść. Złodzieje zawsze dobrze studiują dany przypadek, zanim przystąpią do pracy. Kiedyś pracowałem w ogródku. Przyszedł pan, rzekomo z jakiejś uroczystości sąsiedzkiej i mówi, że chce ofiarować mi obiad, że przyniesie jedzenie, tylko nie wie dla ilu osób, to znaczy ile osób żyje w domu. W mojej naiwności nie zrozumiałem, że są to pytania do statystyk włamywaczy. Uwierzyłem w sąsiedzką dobroć, która oczywiście nigdy się nie spełniła. Ani pan nie wrócił, ani jedzenie nie przyszło. Na szczęście wtedy pracowałem z dwoma katechistami i poprosiłem o trzy posiłki. Wyglądało na to, że w domu mieszkają trzy osoby i może to mnie uchroniło od włamania; jak dotąd. Zdarzały się też głuche telefony w niedzielne popołudnia, kiedy na parafii nic się już nie dzieje, a ksiądz lubi sobie w tym czasie wyjechać.

Carlos sprowadził do domu drugiego studenta, José, też filozofa i byłego kleryka, tym razem od pijarów. W trójkę nadaliśmy domu już zupełnie wesoły charakter. A ostatnio biskup poprosił mnie, o przyjęcie na parafię drugiego księdza. Evar jest byłym werbistą. Wszyscy poza mną są byłymi zakonnikami. Evar ma pracować w sąsiedniej quasi parafii, gdzie jeszcze nie ma plebani ani kościoła. Mam nadzieję, że pomoże i mnie. Już planuję jakieś krótkie wakacje w górach.

A dwa tygodnie temu dałem schronienie także pewnemu Polakowi, Pawłowi, który od 8 miesięcy podróżuje po Ameryce sam. Paweł jest kolegą koleżanki mojego kolegi. Ale w dalekich krajach jakikolwiek Polak staje się prawie jak rodzina. Paweł skończył studia, trochę pracował, wyruszył w podróż i jak się zorientowałem nie spieszy mu się z powrotem do kraju. 6 miesięcy spędził w Brazylii, 2 miesiące jest już w Boliwii. Trochę pracował na jakiejś misji jako wolontariusz przybłęda, trochę w hostelu w Sucre. Ciekawa osobowość: nie tęskni, nie boi się wyzwań, nie jest chorobliwie nastawiony na przygodę i zdobywanie trofeów. Z przyjemnością go gościłem. Pojechał dalej do La Paz i do Peru. 

Przy zakupie motoru pomogła mi Miva Polska.

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024