Święto narodowe
dodane 2011-08-23 16:54
06.08.2011
Wygląda na to, że zima się już kończy. Poranny szron przestał atakować moje biedne bananowce. Ale zostawił swoje piętno. Z trzech przeżył tylko jeden, najsilniejszy. W mieście ludzie zaczęli ubierać się normalnie, to znaczy porzucili swoje kożuchy i kozaki. Zima tutaj rzeczywiście wzbudza strach. Paniczna jest świadomość, że temperatura w ciągu kliku godzin może spaść o 20 stopni. Wychodząc rano z domu z niedowierzaniem patrzysz na oszronioną trawę i wyciągasz najcieplejsze ubrania. Ale już w południe przy prawie 30 stopniach ciepła zadawalasz się zwykłą podkoszulką. Ubiór zależy więc od pory, w której wychodzi się z domu. Dlatego, jak zauważyli moi goście z Polski, w autobusie jeden siedzi w kożuchu, a drugi w krótkim rękawku. Kraj ludzi wolnych.
Dzisiaj Boliwia świętuje swój dzień niepodległości. W 1825 roku 6 sierpnia ogłoszono Deklarację Niepodległości. Po 16 latach walki kraj znany wcześniej jako Górne Peru, przyjął nowe imię: Republika Boliwara. Nazwa kraju wywodzi się od nazwiska jego wyzwoliciela - Szymona Bolivara, który oprócz kraju „ochrzczonego” jego imieniem wyzwolił, bagatela: Kolumbię, Wenezuelę, Ekwador i Peru. Bolivar marzył o stworzeniu wielkiego kraju obejmującego ziemie od Caracas po Sucre. Ku swojemu zrozpaczeniu poszczególne kraje rozpoczęły walkę między sobą i ustanowiły granice. Dziś niektórzy politycy, szczególnie Hugo Chavez w Wenezueli, chętnie wracają do tamtej idei pan-narodowościowej. Bolivar w Boliwii zatrzymał się zaledwie na niecałe pięć miesięcy. Pognał z powrotem do Nowej Granady, czyli do swojej Kolumbii, gdzie już trwała wojna z sąsiednia Wenezuelą.
Święto niepodległości jest bardzo radosne. Przez dwa dni we wszystkich miejscowościach kraju organizuje się przemarsze, coś w rodzaju naszych dawnych pochodów pierwszomajowych. Z tą tylko różnica, że tu w Boliwii wszyscy chętnie maszerują. Pierwszego dnia maszerują dzieci i młodzież. Dumnie reprezentują swoje szkoły, grają na instrumentach i ubrani w szkolne mundurki albo w prawdziwe mundury wojskowe krzewią patriotyzm wśród narodu. Drugiego dnia maszerują reprezentanci instytucji państwowych i wojska. Trzeba przyznać, że Boliwijczycy lubią pokazać się na ulicy czy to w korowodzie karnawałowym, czy w defiladzie niepodległościowej, czy przy okazji jakiś protestów, strajków. Nie ma tygodnia, żeby jakaś grupa nie zajęła głównych ulic miasta dla szerzenia swojej propagandy niezadowolenia albo po prostu żeby się wyrazić i dać o sobie znać. Wydaje się, że zwyczaj tych przemarszów nawiązuje, pewnie nieświadomie, do tradycji katolickich procesji i pielgrzymek. Ulica jest forum dyskusji, miejscem gdzie formułują się poglądy. Gazety czytają nieliczni. A ci, co mają telewizor oglądają tylko telenowele i mecze piłki nożnej. Rolę prasy i telewizji przejmuje więc ulica. Ponieważ ulice stają się miejscem dialogu społecznego, często dochodzi do starć, które w innych krajach kanalizuje prasa i telewizja. A kiedy parlament w 2/3 jest zdominowany przez partię rządzącą, a kultura polityczna opiera się na populistycznej propagandzie, ulica pozostaje ostatnim bastionem wolności myśli i wolności słowa. Ma to swoje dobre strony. Zamiast kupować dzienniki, po prostu trzeba wyjrzeć za okno i posłuchać kto głośniej krzyczy.
Pochody niepodległościowe przebiegły spokojnie. Ale na najbliższe dni szykuje się gigantyczny pochód mieszkańców tropiku do La Paz. Indianie z nizin, niezadowoleni z powodu przebiegu pewnej planowanej drogi, chcą zanieść swoje rozgoryczenie do stolicy. Będą musieli pokonać kilkaset kilometrów i 4 tysiące metrów przewyższenia. Kilka miesięcy temu w podobnej pielgrzymce – manifestacji szli emeryci. Siła argumentów jest w nogach.
W dniu niepodległości także księża mają ręce i nogi pełne roboty. Pobożność miejscowa każe w tym dniu błogosławić figurki świętych, a szczególnie figurki Matki Bożej, które prawie każda rodzina gromadzi na domowym ołtarzyku. Niektórzy przynoszą figurki i całe kapliczki do kościoła, ale większość zbiera się po domach, gdzie zapraszają księdza, żeby odprawił mszę świętą. Ale kiedy zamiast mszy odprawi się zwykłe błogosławieństwo z czytaniem i z kazaniem, też są szczęśliwi i pewnie w głębi serca wierzą, że to była msza święta. Biedni czy bogaci, obowiązkowo zapraszają orkiestrę, która żywo przygrywa na wejście księdza. Często gdzieś w kącie domostwa pali się mała ofiara kadzielna, prawdopodobnie dla Paciamamy. I oczywiście nie może zabraknąć sztucznych ogni, które odpalają „specjaliści”, na ogół z zabandażowanym okiem, z poparzoną ręką. Ci chłopcy mają duże doświadczenie. Oczywiście modlitwa jest tylko wstępem do biesiady. Mimo wszystko autentycznie podziwiam tę pobożność Boliwijczyków. Można ich oskarżać, i słusznie, że są bardziej przywiązani do świętych figur, niż do treści religijnej. Niemiej jednak nie można im odebrać głębokiej, niemal intuitywnej wiary w świat nadprzyrodzony.
Defilady i manifestacje są jak sen o Boliwii idealnej, do której wszyscy tęsknią
Pobożność "domowa" jest bardo wystawna. Nie oszczędza się ani czasu na modlitwę, ani pieniędzy na przyjęcie.