Osiedle przy cmentarzu

dodane 20:10

 

15. 05. 2011        

Od pewnego czasu próbuję zbudować ekipę Caritas parafialnego. Najpierw ze zdziwieniem przekonałem się, że wiele osób chce pomagać ubogim. Owszem powtarzano mi, żeby zawsze zaznaczać, że chodzi o pracę bez zapłaty, żeby ktoś nie robił sobie złudzeń, że nagle przyjdą dary i pieniądze, które tylko trzeba będzie rozdzielać. Jednak jestem przekonany, że Boliwijczycy mają autentycznie wiele dobrej woli i chęci pomocy ubogim. Jedna dziewczyna przyszła do mnie i powiedziała, że chętnie włączy się do pracy, pod warunkiem, że w grupie nie będzie ludzi, którzy szukają łatwego zysku. Niestety tego nie mogę jej zagwarantować.

Zaczęliśmy więc od kursu i od spotkań. A dziś wreszcie zapuściłem się, w towarzystwie doświadczonych już osób, w najbiedniejsze rejony mojej parafii. Jest kilka takich ulic, zupełnie niewidocznych z głównych arterii miasta, gdzie kumuluje się dużo biedy. Parafia od dawna już pomagała mieszkańcom osiedla położonego między murem cmentarza miejskiego, wzgórzem porośniętym kaktusami i zamieszkałym przez bezdomnych narkomanów i starą drogą kolejową do Oruro, po której pociąg już od kilku dobrych lat nie jeździ. A od głównej alei Aroma osiedle to oddziela długi szereg domów, które najbardziej doświadczona katechetka – Rosmary – nazywa prostibulo.

Na terenie osiedla siostry Dorotanki maja mały domek, gdzie codziennie pomagają dzieciom w odrabianiu lekcji i bawią się z nimi. Przeszliśmy kilka ulic, pukaliśmy do drzwi, które nieufnie się otwierały. Nieufność szybko mijała na widok znajomych twarzy katechetek, które zostawiają tam część swojego serca i budżetu, próbując przywracać nadzieję w pośrodku beznadziei. Niektórzy zapraszali nas do środka, żeby porozmawiać, żeby opowiadać nam o swoich problemach. Potrzebują kogoś, kto ich wysłucha. Przeszliśmy obok chichieria, czyli pijalni urządzonej na jednym z podwórek. Bardziej trzeźwi na nasz widok ze wstydu zasłaniali twarze. Nie chcą przyznać się do swojego pijaństwa przed tymi, którzy już kilkanaście lat temu próbowali uchronić ich, jako dzieci, przed losem ich rodziców, którzy kończyli krótkie życie umierając z przepicia. Zatrzymujemy się chwilę w domu jednej z trzech dziewczyn z osiedla, którym udało się zrobić maturę. Nadal żyją ubogo, ale pracują, mają zdrowe rodziny i pięknie wychowują dzieci. Skarżą się tylko, że w nocy nie można wyjść z domu, bo klienci pijalni urządzają cuchilladę, co można przetłumaczyć jako – nożowanie; coś w rodzaju grillowania, tylko że ofiarą może być człowiek.

Zdziwiłem się, kiedy na murze zobaczyłem plakaty z napisem „Bienvenido Padre Adalberto”. Uprzedzeni przez katechistki, przygotowali się na moje przyjście i ładnie mnie przywitali tymi plakatami. Gest bardzo miły, choć niezupełnie bezinteresowny. W mentalności andyjskiej panuje prawo wzajemności. Jeśli ja wyświadczam ci przysługę, ty również będziesz musiał mi się odwdzięczyć. To bardzo ciekawa zasada, która wynika z doświadczenia. W trudnym klimacie gór nikt nie może przeżyć w pojedynkę. Wspólnymi siłami trzeba walczyć z przeciwnościami: razem wszyscy stają do prac polowych, do siewu i żniw. Razem też się bawią. Istnieje zwyczaj, że na każde święto jedna rodzina kupuje piwo dla wszystkich biesiadników. Skoro napitek jest za darmo, wszyscy pija i nie jest nawet grzechem upić się darmowym piwem. Ale ponieważ każda przysługa musi być odwzajemniona, więc na kolejne święto inna rodzina stawia piwo i tak po kolei jedni za drugimi tracą wszystkie swoje oszczędności i zadłużają się, żeby spłacić dług wdzięczności. Nawet argument moralny nie przemawia do rozsądku, bo przecież pić za darmowe nie jest grzechem. Mam tylko nadzieję, że spłacanie długów wdzięczności zaciągniętych w Boliwii mnie nie zrujnuje.

Kiedy już wychodziliśmy z osiedla, pewien podpity pan obsypał nas wyzwiskami, których niestety nie zrozumiałem. Natomiast szybko się zorientowałem, że nasza obecność przeszkadza mu spokojnie dokończyć transakcji zakupu narkotyków. W miejscu, gdzie ścieki miejskie wybijają z kanalizacji na powierzchnie ulicy i mieszają się z piachem, tworząc cuchnące błoto, dziewczyna ubrana na różowo rozprowadzała kokainę. Nikt nie jest w stanie zgadnąć w jakim jest wieku. Oczy mówią, że to jeszcze dziecko, a reszta ciała zaniedbanego i cierpiącego przypomina raczej kobietę już przekwitniętą. Mężczyzna wyraźnie adresował swoja wściekłość przeciwko mnie. Wysoki i łysy gringo nie umknie uwadze, nawet pijanego. A gringo to synonim nieufności.

Wracaliśmy już do domu. Kolorowo ubrane cholity (kumy) w kapeluszach z La Paz siedziały na krawężniku, zmęczone świętowaniem w pobliskim lokalu. 

Ponoć warunki mieszkaniowo-bytowe na osiedlu znacznie się poprawiły, od kiedy rodziny zaczęły handlować narkotykami.

 

Na przyjście gości dzieciaki ubrały się odświętnie. Dziewczynka nałożyła kozaki, symbol elegancji, które juz można nosić, bo idzie zima.

 

Nad osiedlem górują krzyże cmentarza i zza muru wyglądają dachy eleganckich mauzoleów, które w porównaniu z domami żywych są jak pałace. U zwieńczenia ulicy siedzi kobieta z dzieckiem. Kiedy przychodzi klient, z pieluch malucha wyciąga kokainę.

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 23.11.2024