Komunikacja miejska
dodane 2010-12-23 19:04
21.12.2010
Od dawna chciałem napisać coś o systemie komunikacji miejskiej. Ostatecznie, nakłoniła mnie do tego wczorajsza historia. Wracałem do domu w godzinach wieczornego szczytu. Udało mi się wskoczyć na ostatni schodek autobusu linii „I”. Większość autobusów to stare Dodge 400 z lat 60 minionego wieku. Potężna bryła samochodu wymalowanego ognistymi kolorami wygląda imponująco. Nie każdy szofer dorasta do wysokości maski. Za to w czasie jazdy, jakby dla zabicia kompleksu niższości prawie każdy kierowca stara się wydusić ze swojej maszyny największą moc. Mimo tego autobusy te rozpędzają się tylko do 30 km/h. Chyba raz udało się kierowcy osiągnąć 35 km/h. Kiedy zdał sobie sprawę z prędkości, szybko wrzucił na luz. Jechałem więc moim autobusem, szczęśliwy, że stoję na stopniu tuż przy drzwiach, których nigdy się nie zamyka. To miejsce ma wielką zaletę, można jechać z wyprostowanymi plecami. Jeśli wszedłbym do środka, musiałbym całą drogę jechać schylony ku zdziwieniu Boliwijczyków, którzy nie rozumieją jak ktoś może być tak wysoki. Jedyny mankament miejsca na schodach jest taki, że co chwilę trzeba przepuszczać ludzi wysiadających i wsiadających w jakimkolwiek miejscu, nawet na środku skrzyżowania. W Cochabambie nie ma przystanków autobusowych. Każdy zatrzymuje autobus jak taksówkę, gdzie jest mu wygodnie. Nie mogę sobie wybaczyć, że mieszkając w Łodzi do przystanku miałem 250m. Jechałem więc moim autobusem. Zapadał zmierzch, który w Boliwii ze względu na bliskość równika zapada bardzo szybko. Mój punkt docelowy, dom, w którym mieszkam znajduje się na 17°22'6.98" szerokości geograficznej południowej i na 66°11'25.97" długości geograficznej zachodniej. W połowie drogi szofer przypomniał sobie, że nie ma wystarczającej ilości paliwa – gazu, żeby dowieść pasażerów do celu. Postanowił więc zboczyć z trasy w poszukiwaniu stacji. Na szczęście jeden z pasażerów wiedział, gdzie znajduje się najbliższa stacja i pomyślnie popilotował kierowcę, przez wąskie i ciemne uliczki, gdzie przez chwilę zastanawiałem się czy to nie jest porwanie. Zajechaliśmy na stację. Do tankowania wszyscy pasażerowie – ok. 25 osób, nie licząc niemowlaków na rękach u matek musieli wysiąść. Litr gazu kosztuje 1,66 boliwiana, czyli ok. 70 gr. Po tankowaniu wszyscy szczęśliwi na nowo wsiedli do autobusu. Nikt się nie skarżył, nie żalił. Szofer zażenowany niezręczną sytuacją przekręcił kluczyk, żeby zapalić silnik. Kiedy się okazało, że rozrusznik ledwie wydaje jakikolwiek odgłos, myślałem, że załamany kierowca ze wstydu popełni samobójstwo. Mężczyźni szybko zrozumieli dramat sytuacji i wysiedli z autobusu. Ku mojej wielkiej radości historia zakończyła się tym, że wszyscy pchaliśmy autobus aż silnik wreszcie zaskoczył. Byliśmy uratowani.
Dodge 400 - maszyna z lat 1960. Bilet: 1,5 boliwiana - płaci się za wejście do muzeum, przejazd jest gratis