Piekło kosmosu

Rozdział VII (odc. 2)

dodane 03:37

SYSTEM VOLSIT

BAZA KOSMICZNA "ASTRA-5"

 

Prawie pół godziny zajęło Ambiemu tłumaczenie swoim córkom co zaszło na lotnisku Kero, gdzie pracował za młodu. Opowiedział o tym jak będąc młodym pilotem, wraz z Novixem, szkolili Taco. Opowiedzieli szczegółowo o tragedii, nazwanej szybko przez prasę "Najtragiczniejszą katastrofą od czasów 'Nerusina'". Kate tylko słuchała, patrząc uważnie na metalowe ciało Novixa, Weronika zaś zadawala pytanie za obie córki. Wodospad pytań.

- Teraz wiecie już wszystko - westchnął ojciec, spoglądając na przemian po córkach.

- Mam nadzieję, że Weronice skończyła się już amunicja, bo jak tak dalej pójdzie to wejdziemy w życie intymne Novixa - zażartował Taco, aby rozładować napiętą sytuację.

- Stul dziób młody. Ja przynajmniej mam co wspominać.

- Nie jestem w końcu taki dużo młodszy od was. Tylko dlatego, że kiedyś świetnie lataliście...

- Co proszę? - Novix aż wstał, wpatrując się uważnie w swego rozmówcę.

- No, mówię że...

- Słyszałem co mówiłeś, tylko nie jestem pewien czy ty również.

- Aha. Wybacz, nadal jesteście dobrymi pilotami - poprawił się Taco udając przestraszonego.

- Jakimi?

- Bardzo dobrymi.

- Nadal nie dosłyszałem. Mówiłeś wybitnymi?

- Skończcie te durnoty - zganił ich Ambi, wstał i podszedł do córek biorąc je za ręce. - Mam nadzieję że wybaczycie mi milczenie. Zrozumcie jednak, że to było dla mnie naprawdę ciężkie brzemię. Straciłem parę najlepszych przyjaciół i żonę, prawie nie straciłem drugiego przyjaciela - tu spojrzał na Novixa. - Który po prostu zastąpił chorego Taco. Nie mogłem się po tym pozbierać, mimo że wszelkie dowody wskazały że byłem niewinny, a wada techniczna była nie do wykrycia. Choć może gdyby poszperał głębiej, to bym ją znalazł.

- Musiałbyś rozebrać ten frachtowiec na śrubki - odparł Taco z przekąsem.

- Ja cię rozumiem - powiedziała Kate, odzywając się pierwszy raz od początku rozmowy. - Co nie znaczy, że pochwalam to co zrobiłeś nam.

- Powinienem był wam powiedzieć już dawno temu, ale wierzyłem jak ten głupi, że zapomnicie.

- Rozumiem cię tato - słowa które wypowiedziała przybrana córka, wstrząsnęły Ambim. - Rozumiemy obie.

Ambi pochwycił obie córki i je mocno uściskał. Łzy popłynęły mu po policzkach. Wyrzucił z siebie swoje przekleństwo i mu wybaczono. Taco i Novix spoglądali na nich przez dłuższa chwile po czym cyborg, odchrząknął i powiedział.

- Nie chcę, aby wzięto mnie za chama pozbawionego ojcowskich skłonności, ale mamy wojnę i wolałbym ją wygrać.

- Masz rację - Ambi wstał i otarł grzbietem brudnej dłoni policzki. - Zabierajmy się do pracy. Kate, Weronika, pomożecie mi z połataniem okrętu do końca. Taco powiedz Alanowi, że reszta załogi jest do jego dyspozycji.

- Poza Zoltarem, leży w szpitalu.

- A co mu się stało? - spytał Novix.

- Dostał jak byli w tym byli na tym pancerniku. Linker jest cały, ale Zoltar stracił oko. Mają wstawić mu implant.

- Biedny skurczybyk.

- I ty mówisz że jesteś pozbawiony ojcowskich skłonności - odparła z sarkazmem Kate.

- Kate, słońce on nie może mieć tych skłonności, bo nie ma...

- Milcz durniu - warknął cyborg nim Taco skończył zdanie.

- O rany, przecież to nie wstyd.

- Widzisz tamtą ścianę na drugim końcu hangaru? Zaraz twoja głowa ją odwiedzi, ale bez tułowia.

- Novix, tobie naprawdę urwało... no wiesz... twojego... - Weronika lekko się zaczerwieniła, tłumiąc uśmiech, który wkradał się jej na usta.

- To nieistotne - wywarczał cyborg.

- Ale wiesz, zawsze mówiłeś że masz sprawny... no...

- Kate, nie zaczynaj. Jestem sprawny.

- Ale masz swojego czy ci przyprawili?

- Dziewczyny dajcie mu spokój - pogroził Ambi córkom, po czym sam spytał. - To prawda?

- Ty też!

- No dobra, nie chcesz to nie mów, ale sądzę...

- Dobra już spokój. Przebrzydła banda padlinożerców - warknął Novix. - Mam swojego na miejscu... tylko przyjaciół mu zabrano. To wszystko.

- Kogo mu zabrano? - spytały dziewczyny obie na raz.

- Wykastrowało go - wtrącił się szybko Taco, po czym błyskawicznie stalowa pięść wylądowała na jego nosie. Taco wstał powoli z podłogi, trzymając się ręką za nos, krew ciekła powoli poprzez palce. - To boli.

- Miało padlino jedna. Obiecałeś milczeć.

- Novix... ciebie naprawdę... - Kate nie mogła powstrzymać śmiechu.

- Tak moja droga i proszę nie wypowiadaj tego słowa.

- A czy...

- Nie, nie doprawili mi stalowych.

- A ty skąd o tym wiedziałeś? - spytał Ambi, podając chusteczkę mechanikowi, aby zatamował mocne krwawienie z nosa.

- Przyszedłem go odwiedzić w szpitalu po ostatniej operacji i przypadkiem wszedłem do pokoju, jak lekarz o tym mówił.

- Obiecałeś milczeć, padalcu.

- Przecież i tak się domyśliły.

- Ale nie musiałeś tego tak nazywać.

- No dobra, przepraszam - odparł Taco, dociskając chusteczkę do nosa. - A ty nie musiałeś mnie bić.

- Milcz, do dołożę - warknął cyborg, gdy nagle zadźwięczał jego telekom. - Kulturalnie pytam: Czego?

- Stary, chodź szybko do laboratorium. Ale migiem.

- Po grzyba?

- Musisz to zobaczyć... to jest po prostu... po prostu...

- Wykrztuś to z siebie wreszcie.

- Po prostu przyjdź. Nie uwierzysz jak zobaczysz - odparł technik drżącym głosem.

- Chodzi o naszych blaszanych gości?

- Gorzej. Po prostu przyjdź.

- Dobra już idziemy - rzucił Novix i się rozłączył. - Skoro to takie ważne to sugeruję abyśmy poszli wszyscy.

- Jestem za - stwierdziła Weronika i dodała patrząc na Taco. - Po drodze może wstąpimy do dyżurki, aby połatali ci nosek

- Bardzo zabawne - warknął Mechanik i ruszył przodem dociskając mocno zakrwawioną chusteczkę.

 

- O ja pieprzę - wysapał Taco patrząc na gigantyczny, rozdarty kawał złomu, będący kiedyś działem strumieniowym, na którego końcu połyskiwała olbrzymia tarcza z wielkimi, blado różowymi kryształami.

- Z ust mi to wyjąłeś - stwierdził Novix, obracając w dłoniach wielki kamień. - Jesteście pewni?

- Na sto dziesięć procent - odparł szef laborantów. - Komputer tak samo. To są różowe diamenty.

- Wielkości pieści dorosłego varianina? Przecież to niemożliwe. Nie ma takich klejnotów w całym wszechświecie.

- Właśnie jeden z nich trzymasz.

- Novix, ale przecież diamenty to nic niezwykłego - odparła Kate.

- Dziewczyno, czy ty wiesz jakie muszą zajść reakcje, jakiego węgiel wymaga ciśnienia i temperatury, aby powstał diament?

- Nie

- Gigantycznego. Siedemdziesięciu atmosfer na centymetr kwadratowy przy temperaturze grubo ponad tysiąc stopni w skali Celsjusza. To krystaliczny węgiel. Aby stworzyć taki diament potrzeba miliardów ton węgla. Miliardów na jeden z tych kamieni, a ich jest tutaj aż dwadzieścia.

- Dokładnie to dwadzieścia cztery - odparł technik powoli.

- Ile?! - Ambi wpatrywał się przerażonym wzrokiem w błyszczący klejnot.

- Dwadzieścia cztery. Do tego każdy z nich jest perfekcyjnie oszlifowany. Kiedyś byłem jubilerem przez dwanaście lat, mój ojciec był nim całe życie, wiem co mówię. Te kamienie są oszlifowane idealnie, co do mikrometra. Każdy tak samo, każdy ma taka samą masę objętość i szlif. Gdy skupiają w sobie promień wychodzący to...

- Jest perfekcyjny - dokończył Novix. - Chryste, kim oni są?

- Nie mam pojęcia, ale to niemal chodzące anioły. Jakby stworzone przez samego Boga.

- Raczej Szatana - stwierdził Ambi ponuro.

- Pewnie wyjdę na laika, ale nie rozumiem w czym ta perfekcja po za wielkością i szlifem tych kamieni - stwierdziła Weronika. - Może mi to ktoś łaskawie wyjaśnić.

- Nigdy nie czytałaś o konstrukcji dział strumieniowych? - zdziwił się Taco.

- Tatuś nam nie pozwala - odparła dziewczyna z rozbrajającym uśmiechem, co Ambi skomentował jednoznacznym pomrukiem. - Więc może oświeć nas.

- Dobra, po krótce to wygląda tak - Taco stanął obok działa wskazując na jego drugi koniec. - Na początku każdego działa znajduje się silny laser, który wypuszcza kilka wiązek. Te uderzają w obręcz, które jest stopem tytanu i asdinu.

- Czego?

- Oviański odpowiednik stali z domieszką złota. Bardzo wytrzymały i świetnie przewodzący ciepło - rzucił od niechcenia Ambi.

- Dzięki - fuknął Taco. - Na obręczy znajduje się od dziesięciu do nawet trzydziestu pięciu pryzmatów. W naszych flotach od ponad pięćdziesięciu lat używa się niezmiennie horiońskiego syntetyku zwanego potocznie honem. Jest dość tani i łatwy w produkcji, skupia promień nie gorzej od diamentu, a do tego wytrzymuje wysokie temperatury.

- Jednak nie tak wysokie jak większość naturalnych kamieni szlachetnych - wtrącił się Novix. - Cały pic polega na tym, że obręcz obraca się podczas wystrzału. Przechwytuje ona wiązki laserowe, które odbijają się od pryzmatów, umieszczonych naprzeciw siebie. Każdy pryzmat jest tak oszlifowany, aby powstała gęsta pajęczyna, wirująca wraz z obręczą. Gdy to nastąpi, generator wystrzeliwuje silną wiązkę laserową w centrum tej sieci, w efekcie powstaje promień działa strumieniowego będący wirującym do przodu strumieniem elektronów, Coś jak gigantyczny korkociąg.

- Różnica, o której wspomniał Novix, ma zasadnicze znaczenie przy sile owego korkociągu. Syntetyczne kryształy nie potrafią stworzyć idealnej siatki, zawsze są jakieś odchylenia. Poza tym syntetyki szybciej się nagrzewają, a to oznacza mniejszą częstotliwość wystrzału.

- Dlaczego wiec nie użyjecie naturalnych kamieni?

- Bo to niemożliwe - odparł Ambi. - Główną barierą jest znalezienie klejnotów o odpowiedniej wielkości. W sumie można szukać wśród rubinów i szmaragdów, ale są one mniej skuteczne. Czasem jednak dodaje się je do syntetyków. Próbowano wykorzystać też inne minerały jak variańskie kasany czy terrańskie kwarce, ale efekt był mizerny. Najlepszy byłby diament, jednak nie wiemy czy takie istnieją, a nawet jeśli to nie mamy sposobu aby je odszukać, nie mówiąc już o ich wydobyciu. To co tu widzisz do perfekcjonizm. Jeśli na innych okrętach mają takie obręcze w działach strumieniowych to mamy mocno przesrane.

- Takie działa mają trzykrotnie szybszy czas wystrzału od nas i są dwukrotnie silniejsze - odparł Taco patrząc na skrzący się diament. - Są po prostu idealne.

W tym momencie do sali wszedł Alan z pochmurną miną. Na początku nikt nie zwrócił na niego uwagi. W końcu Gambler, który dotąd w raz z kapitanem Casidym stali w kacie i słuchali, zawołał go po imieniu, inni zwrócili na niego uwagę. Alan zbliżył się do nich, rzucił posępnie kątem oka na wielki klejnot i powiedział.

- Mam złą i bardzo zła wiadomość. Od której zacząć?

- Złej - stwierdził Taco, odwracając się do niego twarzą.

- A tobie co się stało? - dowódca wybałuszył oczy na widok brudnej od zakrzepłej krwi twarzy mechanika i dwóch czerwonych tamponów wystających mu z nosa.

- Nie pytaj. Szczerze to nie chcesz wiedzieć.

- Więc co to za złe wieści? - spytał Richard.

- Właśnie rozmawiałem z swoim znajomym, który jest nawigatorem na okręcie radarowym "Samzo". Latają od ponad czterech godzin po Soxia-dziewięć i przed chwilą znaleźli jeden z swych statków wypatroszony, koło Xono. Ponoć z załogi niewiele było co zbierać.

- Niszczyciele?

- A któżby inny.

- Wyszli z tego?

- W sumie to ta gorsza wiadomość Richardzie. Nie spotkali nikogo. A konkretniej odkąd weszli do Soxia-dziewięć nie znaleźli śladu flot nieprzyjaciela. Po prostu wyparowały.

- Jak to wyparowały? - Gambler nie krył szoku. - Jak kilka tysięcy jednostek może zniknąć bez śladu?

- Nie wiem, ale nigdzie ich nie ma. Ani na Soxia, ani w żadnym innym sąsiednim systemie. Po prostu zniknęły.

- A może dla odmiany ktoś ma jakieś dobre wieści? - spytał Casidy, spoglądając ponuro na piratów. - Moi ludzie są gotowi do walki, ale przydałoby się im coś na zachętę.

- Może pana pocieszy kapitanie fakt, iż jeszcze nie straciliśmy Ventes-cztery - odparł Gambler uszczypliwym tonem.

- Wygrywają?

- Nie, ale również nie przegrywają. Stacja odpiera desant, a floty admirał Simple i komodora O'neli skutecznie rozprawiają się z flotą inwazyjną.

- Czyli mogą wygrać - stwierdził Alan z nadzieją.

- Wciąż walczą.

 

SYSTEM VENTORIA

STACJA "VENTES 4"

BLOK SZPITALNY

GODZINA ZERO ZA 11 GODZIN I 22 MINUT

- Francheska! Zacisk, szybko!

            Młoda kobieta podbiegła do metalowej szafki i kilkoma ruchami przeszukała jej zawartość. Znalazłszy metalowy zacisk podała go chirurgowi, którego fartuch był czerwony od krwi. Mężczyzna zatamował w końcu krwawienie i mógł wreszcie usunąć odłamki metalu, powbijane w brzuch pacjenta.

- Weź z sobą kilka dziewczyn i idźcie przygotować mesę oraz salę wykładową na przyjęcie nowych rannych. Wszystkie zapasy leków z magazynów rozdzielcie po równo na każdy oddział. Morfina tylko dla najciężej rannych i umierających.

- A pan?

- Ja sobie poradzę. No rusz się!

             Dziewczyna zerwała się z miejsca i przebiegłszy wzdłuż salę, wypadła na korytarz gdzie kłębili się ranni. Dopadła wzrokiem dwie przyjaciółki, próbujące bezskutecznie unieruchomić jakiegoś poparzonego mężczyznę, i ruszyła w ich kierunku. Gdy przepchnęła się w końcu przez potok zakrwawionych oraz brudnych ofiar walk, mężczyzna już nie żył. Jedna z pielęgniarek zakryła chustą jego zwęgloną twarz, wstała powoli, a po chwili dwóch sanitariuszy zabrało martwe ciało, które dołączyło do dziesiątek innych w kostnicy.

- Agnes idź do mesy i zrób tam jak najwięcej miejsca dla rannych, Monic ty zrób to samo w sali wykładowej. Daria, Lonia, Gorkins wy pójdziecie ze mną do magazynów z lekami.

- Ale doktor Heliz kazał nam...

- Mam gdzieś co wam kazał doktor Heliz - warknęła Francheska, a ciemnowłosa, niska dziewczyna szybko umilkła. - Pułkownik Saniz wydał mi bezpośredni rozkaz. A teraz do roboty.

             Spoglądała chwilę za oddalającą się Agnes, jakby czegoś szukała, po czym szybko otrząsnęła się z zbędnych myśli i wraz z przyjaciółmi pobiegła do wind towarowych. Zjechali kilka sektorów w dół, gdzie mieściły się magazyny szpitalne, wzięli jeden z wielkich wózków antygrawitacyjnych, stojących pod ścianą i szybko zaczęli go zapełniać pudłami z lekami. Gdy tylko jeden z wózków był już pełen, ładowali go do windy i wysyłali na górę, gdzie czekali już sanitariusze.

            Kiedy opróżnili już dwa pomieszczenia, przez główne wrota wpadła grupka żołnierzy piechoty galaktycznej. Zamknęli czym prędzej stalowe wrota, zaryglowali blokadami i odsunęli się od nich. Jeden z mężczyzn podszedł do Francheski wskazując pospiesznie ruchem głowy za siebie.

- Musimy się stąd wynosić. Zaraz będą tu te konserwy.

- Dostali się na stację? - zapytała dziewczyna z trwogą w głosie. - Byłam pewna, że...

- Przebili się w kilku punktach, nie wiem dokładnie ilu - przerwał jej ostro dowódca grupy. - Zbierajmy się stąd. Pani pozwoli.

- Muszę zabrać stąd wszystkie środki medyczne.

- Nie ma na to czasu - odparł żołnierz, chwytając ją pod ramię i kierując się ku windom.

- A pańscy ludzie nie mogą ich zatrzymać na kilka minut?

- Nie mam zamiaru ryzykować.

- Ależ z pana dupek.

- Słuchaj paniusiu - dowódca zatrzymał się, spoglądając pielęgniarce złowrogo w oczy. - Tam się toczy wojna.

- W szpitalu też - warknęła Francheska, wyrywając się żołnierzowi i odwzajemniając jego spojrzenie. - Jeśli nie dostarczę tych leków ranni będą zdychać jak muchy.

- Jeśli stąd za chwilę nie wyleziemy, to sami będziemy martwi.

- No to idź pan sobie, ja zostaję.

- Rozumiem - mruknął sierżant, wpatrując się w zielone, pulsujące gniewem oczy dziewczyny. - Ile potrzebuje pani czasu?

- Zostało nam jeszcze sześć magazynów, czyli około dwudziestu minut.

- Za długo. Ralf, Mozivo! - ledwo wykrzyczał ich imiona, dwóch kolvirczyków stało koło niego - zaspawajcie wrota, niech Fil wam pomoże. Potem warujcie przy nich.

- Tak jest!

- Gorson, weź z sobą kogoś i pilnujcie wind. Reszta ruszać tyłki i zapakujcie jak najszybciej te pudła na wózki. Z życiem!

- Dziękuje - powiedziała cicho Francheska, kiedy żołnierze pomagali pielęgniarkom opróżniać magazyny.

- Podziękuje mi pani jak już się stąd wydostaniemy - ledwo skończył mówić te słowa, gdy usłyszeli metaliczny łomot, dobiegający od strony głównego wejścia. - O ile się wydostaniemy.

***

- Jest pan pewien, że dotrą do nas, kapitanie?

- Z pewnością część maszyn stracą, ale większość powinna pokonać tą odległość.

- A co z punktami szpitalnymi na "Posejdonie" i innych większych jednostkach dowodzenia?

- Do nich też lecą okręty medyczne, jednak wszystkie okręty szpitalne skierowałem do nas. Nie przebiłyby się do "Posejdona".

- Aż tak tam ciężko? - spytał Saniz, spoglądając ponuro w mały ekranik telekomu.

- Gorzej - odparł ciężkim głosem Foriet. - Ale jak dotąd się trzymają. Sami zresztą mamy nie lepiej.

- Wiem. Ponoć na dolnych pokładach trwa walka z desantem.

- Żeby tylko tam. Te sukinsyny wdarły się do hangaru remontowego i zajęły niemal wszystkie pokłady w zachodnim skrzydle pasażerskim.

- Mamy duże straty?

- Na razie nie większe od naszego przeciwnika, jednak mimo to wolałbym walczyć z nimi na zewnątrz niż na moim terenie - stwierdził posępnie kapitan.

- W pełni pana rozumiem - przytaknął mu pułkownik Saniz. - W takim razie zajmę się przygotowaniem rannych do przeniesienia na okręty ratunkowe. Jak mniemam będziemy mieli czystą drogę.

- Najbardziej jak tylko się da - zapewnił go Foriet, jednak to nie była odpowiedź której oczekiwał Saniz.

- Rozumiem. Bez odbioru.

             "Najbardziej jak tylko się da". To nie były optymistyczne słowa, gdyż oznaczały, że będą zmuszeni do walki, jednocześnie niosąc rannych. A sporo z nich było w naprawdę ciężkim stanie. Lekarz-pułkownik Jonatan Saniz, był oficerem medycznym na "Ventes 4" od przeszło jedenastu lat. Przez ten czas tylko raz miał szpital pełen poparzeńców, kiedy pięć lat temu eksplodował tankowiec galaktyczny, z zbiornikami pełnymi krisilianu, variańskiego odpowiednika benzyny wysokooktanowej. Nigdy nie zapomniał smrodu spalonych variańskich i ludzkich ciał, walających się bezładnie po płonącym magazynie. W sumie z wraku tankowca wyniesiono osiemnaście żywych, na wpół zwęglonych ciał z czterdziestu pięciu osobowej załogi. Zwłok sześciu ofiar nigdy nie odnaleziono.

             Przywoławszy sobie obrazy tamtej tragedii, porównał ją do obecnej. Wtedy w szpitalu łącznie miał osiemnastu ocalałych z tankowca i ponad trzydzieści ofiar będących obsługą techniczną "Ventes 4". Dziś ta liczba przekraczała sześćset istnień i ciągle rosła. Co gorsza zdawał sobie sprawę iż to tylko skromny ułamek całkowitej ilości ofiar tej bitwy. Jednak mimo to wcale ta myśl go nie podniosła na duchu. Musiał przetransportować sześćset siedemnaście osób do hangaru, zapakować ich do wahadłowców medycznych i dolecieć do okrętów szpitalnych. Plus do tego zbierać każdego rannego po drodze. O ile ta droga jeszcze istniała.

            Saniz przetarł dłonią twarz, wstał i kiedy już miał wydać rozkaz aby przygotowano się do wyniesienia rannych, do jego uszu dotarł przeraźliwy wrzask. Rzucił się pędem do drzwi, otworzył je kopniakiem, trzymając w ręce odbezpieczony pistolet. Półprzeźroczysta, biała zasłona, stojąca naprzeciw niego, w ułamku sekundy pokryła się szkarłatem krwi. Zaraz potem czyjeś pocięte ciało przedarło się przez nią, uderzyło Saniza, powalając na ziemię i przygniatając do niej. Niszczyciel umazany we krwi swych ofiar stanął naprzeciw leżącego człowieka i przyglądał mu się przez chwilę, po czym skoczył na niego niczym wygłodniała bestia. Lekarz zareagował instynktownie.

             Wymierzył w prawe oko swego przeciwnika, nacisnął spust i biały promień przeszył cyborgowi głowę. Czarna ciecz i szczątki skamieniałych kości oraz mózgu trysnęły w powietrze, zalewając ścianę obok. Niszczyciel upadł na podłogę z łoskotem i zamarł. Był martwy. Saniz pospiesznie strząsnął z siebie zwłoki jednego z swych pielęgniarzy, po czym lekko chwiejnym krokiem ruszył do głównej sali. Gdy tam dotarł na chwilę wręcz zamarł z przerażenia.

            Trzy cyborgi rozrywały z furią rannych i personel medyczny. Szczątki zakrwawionych ciał walały się po przesyconej czerwienią pościeli, z której kapała krew. Jeden z lekarzy chwycił stalowy taboret i uderzył z całej siły w tył głowy Niszczyciela. Przeciwnik lewo odczuł cios, szybko odwracając się i tnąc kolvirczyka po twarzy. Krew chlusnęła na podłogę, a lekarz zakrył twarz rękoma i padł na kolana. Sekundę potem cios stalowej stopy potwora zakończył jego żywot. Saniz wycelował w błękitne oko cyborga, lecz nim zdążył nacisnąć spust, rozległ się głuchy łomot i maszyna upadła z łoskotem na metalową podłogę. Ułamek sekundy potem trzech pacjentów trzymając w rękach stalowe butle z tlenem, zaczęło okładać nimi swego przeciwnika, miażdżąc jego błękitne ciało.

             Niszczyciel, wciąż leżąc, ciął na oślep szponem w powietrzu i po chwili stopa jednego z obrońców poturlała się w kierunku ściany. Biedak runął z wrzaskiem, trzymając się kurczowo za krwawiący kikut. W tej samej chwili dwóch jego kompanów wbiło butle w plecy przeciwnika, roztrzaskując mu skamieniały kręgosłup. Zaraz potem ktoś inny podbiegł z siekierą strażacką i rozłupał głowę Niszczyciela. Saniz doszedł do siebie i zaczął pospiesznie wydawać polecenia.

- Wszyscy wynosić się z sali! Wy dwaj, zepchnijcie tego złoma na generator i usmażcie.

- A co z tym drugim, sir? - zapytała jakaś pielęgniarka, dźwigająca na plecach człowieka bez nóg, wskazując ruchem głowy na ostatniego napastnika, walczącego w kącie sali.

            Nim jednak Saniz zdążył coś powiedzieć, jakiś olbrzymi variańczyk trzymając granat plazmowy w łapie, skoczył na blaszaną bestię i wepchnął do sanitarki za nią. Wpakował powalonemu Niszczycielowi granat pod pancerz, wyskoczył z pomieszczenia, zatrzasnął drzwi i przytrzymał je. Rozległ się potworny wybuch, który wybrzuszył ścianę wokoło drzwi, a z roztrzaskanego okienka plunął strumień zielonkawego ognia, liżąc jaszczurowi skroń i prawy policzek. Po czym nie zważając na swoje rany, ruszył na pomoc dwóm sanitariuszom, którzy zręcznie unikali rozszalałych ciosów cyborga.

            Potężny cios ogonem zwalił na kolana Niszczyciela. Sanitariusze wykorzystali moment dezorientacji przeciwnika i uderzywszy go szpitalnym łóżkiem, zepchnęli na mały, porwany, tryskający iskrami generator od reanimatora. Iskry powędrowały po stalowym pancerzu, kiedy lekarka rozbiła na nim dużą butlę z spirytusem do odkażania narzędzi. Niszczyciel odepchnął z trudem od siebie łóżko i chwiejnym krokiem ruszył ponownie do ataku. Potężny variańczyk, chwyciwszy uprzednio uchwyty od defibliratora, wbił mu pięść w brzuch i przycisnął do ściany. Po czym podniósł do góry drugą, uśmiechając się szyderczo, kiedy z pękniętego uchwytu strzelił snopek iskier.

- Witamy w szpitalu - i wgniótł mu uchwyt w maskę.

            Prąd przeszedł przez blaszane ciało Niszczyciela, paląc jego przewody i organiczne części. Błękitne oczy zalśniły po czym wybuchły czerwonym płomieniem, pozostawiając po sobie tylko parę wypalonych otworków, z których toczyła się czarna maź. Żołnierz odsunął się od stalowych zwłok, pozwalając aby osunęły się z łoskotem na podłogę.

- Jak się nazywacie? - spytał Saniz, który powoli podszedł do variańczyka.

- Lofnik, szeregowy Adiq Lofnik. Jestem operatorem wieży przeciwlotniczej. A raczej byłem.

- No cóż, teraz jesteście kapralem i zajmiecie się ochroną tego skrzydła, podczas ewakuacji bloku szpitalnego. Gratuluję awansu.

- A mógłbym przedtem spytać, dokąd mamy się ewakuować, sir?

- Możecie. Za kilkanaście minut przylecą na pole bitwy, okręty szpitalne i medyczne, które zabiorą rannych z stacji oraz okrętów dowodzenia. Musimy jednak najpierw dotrzeć do hangarów, co niekoniecznie będzie takie łatwe.

- Czy kapitan Foriet, da nam jakieś wsparcie? - dopytywał się jakiś sanitariusz.

- Zapewnił mnie, że oczyści nam drogę najbardziej jak tylko to będzie możliwe.

- To trochę mało - odparł posępnie Lofnik.

- Dlatego liczę na pana. Proszę opatrzyć sobie policzek i zebrać tylu żołnierzy ilu się da. Sanitariusze i lekko ranni, niech pomogą zebrać tych którzy nie są wstanie iść o własnych siłach. Udamy się głównym korytarzem, jest on najszerszy i najłatwiej się tam bronić. Zbierać po drodze każdego kto jeszcze żyje. Opatrzymy ich na okrętach szpitalnych.

- Słyszeliście ekipa, ruszać się! - Ryknął kapral Lofnik. - Chyba nie chcecie tu zdechnąć. Wy trzej weźcie te butle z tlenem, jakiś wąż i wykurzcie z wentylatorów wszystko co tam się rusza. A wy ze mną, zbierać każdą broń jaką znajdziecie i rozdać każdemu kto może jeszcze strzelać.

- To się nazywa duch walki - mruknął pod nosem Saniz.

- Albo nadmiar testosteronu - skomentowała kwaśno jakaś kolvirska pielęgniarka, stojąca obok niego.

             Pułkownik nic nie odpowiedział tylko uśmiechnął się do niej serdecznie i ruszył pomóc rannym.

***

- Do windy!!!

- Muszę zabrać te antybiotyki - zaprotestowała Francheska, wyrywając się sierżantowi Xinowi.

- Pieprzyć je! Wynośmy się stąd.

             Powiedziawszy to żołnierz wepchnął protestującą pielęgniarkę do windy, wystrzeliwując jednocześnie z granatnika w kierunku rozerwanych, stalowych wrót. Nim drzwi windy zdążyły się zamknąć, stalowe szpony wbiły się w nie i blaszana maska zajrzała do środka. Trzy lufy strzelb pojawiły się błyskawicznie przy niej i wypaliły. Martwy, bezgłowy cyborg poleciał do tyłu na wznak, zaś winda pomknęła w górę.

- Co Pani sobie do cholery myślała? - ryknął sierżant na pielęgniarkę.

- Mam swoje rozkazy i...

- Ja też. A jego głównym celem jest chronić personel cywilny stacji.

- A moim obowiązkiem jest pomóc rannym, a do tego potrzebuję leków.

- Ciekawe jakby pani im pomogła leżąc teraz martwa tam na dole - zauważył trafnie sierżant Xinow.

- Stary wyluzuj trochę - odparł jakiś horiończyk, który zamiast jednej ręki miał niewielki kikut, obwiązany porwanymi szmatami, przesiąkłymi od zielonkawej krwi. - Dziewczyna chciała dobrze.

- Zamknij się Fil, mam już dość tej pieprzonej stacji i takich rozkapryszonych panienek.

- Wypraszam sobie sierżancie. Nie jestem żadną panienką, a już zwłaszcza nie pańską - warknęła oburzona Francheska.

- I Bogu dziękować, że nie moją - fuknął Xinow, kiedy winda się zatrzymała. - Inaczej bym już dawno tam panią zostawił.

             Pielęgniarka już miała odparować, kiedy strumień lepkiej, ciepłej cieczy chlusnął ją w twarz. Chwilę potem bezgłowe ciało sierżanta, osunęło się na nią i przycisnęło do ściany. Oszołomiona dziewczyna spojrzała w kierunku otwartych drzwi windy, z których błyskawicznie wychylił się zakrwawiony szpon i ugodził innego żołnierza w twarz. Oviańczyk ryknął z bólu łapiąc się kurczowo za metalową rękę napastnika. Ktoś wystrzelił dwukrotnie z strzelby samopowtarzalnej w łokieć Niszczyciela i ten wycofał się do tyłu, gapiąc się na zwisające z ramienia kable. Oviańczyk padł na ziemię, zwijając się na niej i brocząc wszędzie krwią, która tryskała mu spomiędzy palców. Fil chwycił granatnik dowódcy, wymierzył i wystrzelił. Pocisk trafił w ścianę za Niszczycielem, wzniecając chmurę ognia i odłamków. Metalowy potwór padł na podłogę z wbitym prętem w plecy, zaś dwóch innych żołnierzy szybko dobiło go strzałami w głowę.

- Wypieprzajmy stąd! - ryknął jakiś terrańczyk i wyskoczył z windy.

            Fil już miał go złapać, ale stalowe szpony porwały w powietrze małego ludzika i rozerwały na kawałki. Szkarłatna krew bryznęła po ścianach korytarza i windy. Ralf podskoczył do tablicy rozdzielczej i wdusił przycisk prowadzący na najwyższe piętro. Nim drzwi się zamknęły, Fil rzucił granat plazmowy na korytarz.

- Przeklęte sukinsyny - mruknął Ralf, po czym podszedł do oszołomionej pielęgniarki. - Żyje pani?

- T... Tak. Nic mi nie jest - odparła, nerwowo wyciągając chusteczkę i wycierając twarz.

- Pomogę pani.

            Wtem rozległ się głuchy łoskot. Po chwili nastąpiły kolejne i winda się zatrzymała. Wszyscy rozglądali się dookoła nie wiedząc co się dzieje, kiedy niespodziewanie, stalowe szpony rozerwały podłogę. Mozivo upadł na podłogę, po czym wystrzelił w miejsce rozdarcia.

- Przeklęte ścierwa! - zaklął. - Zatrzymali windę.

- Musimy się stąd wydostać, zanim nas rozszatkują, skomentował sucho Fil. Przez świetlik. Ralf, opatrz Tirikowi twarz.

- Pomogę mu - odparła Francheska.

- Jak dorwę następnego, to mu... - nim Mozivo zdążył wstać, kolejny cios Niszczyciela rozerwał podłogę i ciął go po podudziu.

            Zaraz potem inna para szponów przebiła się przez ścianę i wbiła się w plecy drugiej z pielęgniarek. Dziewczyna zacharczała i opadła martwa na posadzkę z kręgosłupem na wierzchu.

- Daria! - wrzasnęła Francheska, zrywając się z klęczek.

- Ona nie żyje, pomóżmy Tirikowi - powiedział Ralf powstrzymując dziewczynę. - Na co czekacie? Wyrywać na dach.

             Horiończyk chwycił zdrową parą rąk rannego Mozivo i podał innemu żołnierzowi który już był na dachu windy wraz z pielęgniarzem. Dwaj inni tym czasem ostrzelali ściany i podłogę windy, łudząc się że czerwone pociski laserów ugodzą przeciwników. Kiedy Francheska i Ralf wraz z na wpół przytomnym Tirikiem byli już na dachu, inny z żołnierzy właśnie wciągał Mozivo na korytarz ciągnący się nad nimi.

- Pospieszcie się tam na górze - ryczał Fil. - Tu się zaczyna podłoga kończyć - i strzelił ponownie w nowo powstały wyłom po szponach.

- Już prawie wszyscy - krzyknął jakiś oviańczyk. - No młoda daj rękę, jak ci na imię?

- Lonia - odparła pielęgniarka nieśmiało.

- Ładnie. A mi Dawid. Postaw stopę na tym pręcie, śmiało.

- Ruszcie się do cholery! - ryczał Ralf za pleców Dawida, przyciskając kawał gazy do poszarpanej twarzy kolegi, którego szybko opatrywała Francheska.

- Jeszcze kawałek... Mam cię! - odparł oviańczyk i wciągnął pielęgniarkę na górę. - Zajmij się Mozivem.

- Nic mi nie jest - zaprotestował kolvirczyk, zaciskając pasek od spodni koło rany

- Masz uszkodzoną żyłę główną - zauważyła Lonia i pospiesznie zaczęła szukać bandaża.

- Co za spostrzegawczość. Ale umiem sam o siebie zadbać - stwierdził żołnierz blady na twarzy i wyjąwszy igłę oraz nić dentystyczną, zaczął ją powoli nawlekać.

- Lepiej ja to zrobię - odparła pielęgniarka.

- Skoro nalegasz motylku. Tylko szyj równo.

- Ilu jeszcze? - spytał Fil wspinając się w końcu na dach.

- Tylko ty i pielęgniarz - odparł Dawid, wciągając swego ostatniego kompana. - No dalej śliczny, chodź no tutaj... ZA TOBĄ!!!

            Gorkins zdążył się obrócić twarzą do napastnika, gdy srebrny szpon ciął go po krtani. Mężczyzna zacharczał, a kolejny cios trafił go w serce, miażdżąc mu je w śmiertelnym uścisku. Horiończyk błyskawicznie wycelował i posłał w Niszczyciela długą serię. Czerwone promienie rozszarpały jego ciało, spychając do tyłu i zrzucając w dół szybu wraz z ciałem pielęgniarza. Zaraz potem podłoga w windzie została rozerwana i dwaj inni Niszczyciele weszli do środka. Fil podskoczył do wyjścia, łapiąc się jego krawędzi zdrową parą rąk, zaś trzecią ręką wystrzelił z granatnika w główną linę utrzymującą kabinę windy. Rozległ się huk i winda poszybowała z impetem w dół, miażdżąc wszystko co napotkała. Dawid pomógł wejść przyjacielowi na korytarz, po czym zamknął drzwi do szybu i oparł się o nie.

- To wszyscy? - spytał posępnie horiończyk.

- Tak.

- Dwie pielęgniarki i ośmiu żołnierzy, z czego dwóch ciężko rannych i niezdolnych do walki.

- Jeden ciężko ranny i niezdolny do walki - poprawił go pospiesznie Mozivo.

- Przecież ty nawet wstać o własnych siłach nie możesz z tą nogą.

- Chrzań się - odparował kolvirczyk i syknął z bólu.

- Przepraszam - wyszeptała Lonia, kończąc zakładać mu prowizoryczny szef.

- Nic nie szkodzi mała. Jak to wygląda.

- Muszę jeszcze przypalić czymś ranę. Ale to długo nie wytrzyma. Musi się tym jak najszybciej zająć chirurg.

- Wytrzyma tyle ile będzie trzeba.

- Nadmierny optymizm, bywa szkodliwy - skomentowała Lonia z uśmiechem.

- Tak jak nadmierny pesymizm, motylku. Pomóż mi wstać.

- A co z Tirikiem? - zagaił Fil podchodząc do Ralfa i Francheski.

- Bardzo kiepsko - odparła dziewczyna. - Stracił lewe oko i ma zmiażdżoną niemal w połowie twarz. Stracił tez dużo krwi.

- Przeżyje?

- Bez specjalistycznej pomocy medycznej, nie ma szans.

- W mordę. Abal! Łączność działa?

- Mogę tylko odbierać innych, ale z nadawania nici - stwierdził terrańczyk. - Cały blok szpitalny wynosi się do hangarów, mają tam przybyć okręty ewakuacyjne.

- W takim razie i my nie zwlekajmy. Uśmiecham się do pań pielęgniarek jako zapewne obeznanych z terenem i znających drogę.

- Jak to? To wy nie jesteście ze stacji - zdziwiła się Francheska.

- Tak się składa że nie. Należymy do Szóstego Korpusu Piechoty Galaktycznej. Zrzucono nas tutaj abyśmy chronili stację przed ewentualnym desantem, no i jak się okazało słusznie. W takim razie zapytuję ponownie, gdzie jesteśmy?

- Według numeru nad windą to piętro dwudzieste szóste, czyli sektor rehabilitacyjny. Zaatakowano nas siedem pięter niżej, gdzie mieści się szpital główny. Ale żeby dojść do hangarów musimy przedostać się na drugi koniec tego bloku i zejść na sam dół.

- W takim razie nie marnujmy czasu. Ralf i pani... no właśnie jak godność?

- Francheska - odparła z lekkim uśmiechem.

- A więc Pani Francheska i Ralf zajmą się Tirikiem. Znajdźcie coś co posłuży za nosze, Rork, rusz ten swój gadzi zadek i pomożesz nieść Tirika.

- Robi się szefuniu - odparł pospiesznie variańczyk.

- Pani koleżanka niech pomoże Mozivo - dodał po chwili Fil.

- Będę mieć piękną laskę do podpierania się - odparł z uśmiechem kolvirczyk, a pielęgniarka spłonęła delikatnym rumieńcem. - Przy okazji może poszukamy dla ciebie jakiejś zapasowej rączki, abyś znowu mógł wyglądać jak rasowy, błękitny cztero-łapkowiec.

- Wiesz co to oznacza w języku ludzi? - spytał oschle Fil pokazując Mozivo środkowy palec.

- Że mnie kochasz do bólu. Wybacz ale jestem hetero.

- Wal się. Dawid, idziesz ze mną z przodu, Abal i Korian ubezpieczacie tyły. Ruszać się.

            Pięć minut później grupka ocalonych, zniknęła w mrokach korytarza.

 

TUNEL PODPRZESTRZENNY

KONWÓJ OKRĘTÓW RATUNKOWYCH

"ZARIZ" - OKRĘT DOWODZENIA

GODZINA ZERO ZA 11 GODZIN 10 MINUT

 

Konwój złożony z niemal dwustu jednostek podążał w ciszy tunelem, kierując się na pole walki. Okręty szpitalne i sanitarne, wszelkich rozmiarów, mieszały się z malutkimi jednostkami medycznymi oraz ratunkowymi, mknącymi koło wszelkiej maści variańskich myśliwców. Komodor Vincezo Sibis, siedział w swym fotelu na mostku, patrząc ponurym wzrokiem na główny monitor i skubiąc nieco za mocno koniec swego ogona. Robił tak zawsze kiedy się denerwował, od przeszło trzydziestu lat.

- To cud, że masz tam jeszcze łuski - odparł wysoki kolvirczyk, który pojawił się koło niego niczym zjawa. - Czy jeśli doradzę ci jako oficer medyczny, coś lekkiego na uspokojenie...

- To ja ci odpowiem tak jak zwykle.

- Dobra w takim razie milczę.

- Zawsze to mówisz Tristan, od prawie trzydziestu lat.

- Taki nałóg - odparł porucznik z ironicznym uśmiechem.

- Z nałogami można walczyć.

- Pozwolisz, że tego nie skomentuję - uśmiechnął się, po czym skierował rozmowę na aktualne sprawy. - Za ile dotrzemy do strefy bitwy?

- Za jakieś dwadzieścia minut.

- Robimy tak jak zwykle?

- Tak. Wpadamy, zabieramy kogo się da i spieprzamy ino szybciej na Awiqd. Mam nadzieję, że na miejscu dostaniemy jakąś osłonę, bo wątpię aby nasze eskadry wystarczyły.

- Myślałem, że dysponujemy sporą osłoną myśliwską? Chyba że coś umknęło mej uwadze.

- Myśliwską tak, gorzej z szturmowcami i krążownikami, mamy ich jak na lekarstwo. A z tego co wiem, to przeciwnik dysponuje potężną flotą ciężkich jednostek.

- Przydałyby się fregaty torpedowe - zauważył ponuro Tristan.

- Ale ich nie mamy i nic nie wskazuje na to byśmy mieli je kiedykolwiek dostać. Nie zapominaj, że jesteśmy flotą medyczno-ratunkową, a nie bojową czy operacyjną.

- Wiesz Vinc, jakoś mnie tym nie pocieszyłeś.

- Bo nie maiłem wcale zamiaru tego robić - odparł komodor z lekkim uśmieszkiem na pysku.

- Dzięki.

- Nie ma za co, stary. Polecam się na przyszłość.

- Wybacz, ale raczej nie skorzystam. Nie nadajesz się na pocieszyciela.

- Kurna, a ja tak o tym marzyłem - zaśmiał się Vincezo, po czym szybko spoważniał. - Dobra koniec dowcipkowania, zaraz będzie czekała nas masa roboty, więc lepiej przyszykujmy się na ostrą jazdę.

- O ile wyjdziemy z tego w jednym kawałku.

- Pesymista.

- Wolę określenie realista - odparł Tristan z przekorą, opuszczając mostek.

Piętnaście minut później rozpoczął się najdłuższy koszmar w ich życiu.

Ciąg dalszy nastąpi juz niedługo :)

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024

Ostatnio dodane