Piekło kosmosu

Rozdział VII (odc. 1)

dodane 02:25

Rozdział 7

 

SYSTEM VOLSIT

BAZA KOSMICZNA "ASTRA-5"

            Kiedy Richard wraz Alanem i Casidym weszli do hangaru, medycy już zajmowali się ocalałymi z drużyny Rovikola. Alan podbiegł do noszy na których leżał, jęczący Zoltar i spojrzał z przerażeniem na jego zakrwawioną twarz, przysłoniętą w połowie opatrunkiem.

- Nic mu nie będzie - szybko zapewnił go lekarz. - Ale stracił lewe oko. Wstawimy mu implant.

- Boże Wszechmocny. Jakie straty?

- Grupa Sigma wybita do nogi, z Bety przeżyło pięciu, siedmiu zginęło - zrelacjonował szybko dowódca ekipy ratunkowej. - Rovikol stracił pięciu chłopców.

- A ci co przeżyli? - dopytywał się Gambler.

- Dwóch ciężko rannych, najciężej horiończyk. Ponoć poszedł na szarżę, prawie go rozszarpali.

- Wyjdzie z tego?

- Bez szans. Daliśmy mu morfinę, nic więcej nie zdziałamy. Może gdyby wcześniej dostał pomoc medyczną, ale to i tak wątpliwe...

- Rozumiem. Przewieźcie ich jak najszybciej do skrzydła szpitalnego i opatrzcie - Richard podszedł do noszy Rovikola i wyjąwszy zza pazuchy piersiówkę, poczęstował. - Jak noga?

- Wyliżę się - odparł żołnierz i pociągnął spory łyk. - Ciął mnie mocno skórkowaniec, są cholernie szybcy. Co ciekawe nie używają broni palnej czy laserowej, walczą tylko szponami.

- Ale za to skutecznie - wtrącił pospiesznie Flik, którego ogon był teraz usztywniony przez metalowe szyny i obandażowany. - Są piekielnie szybcy i zwinni jak wiewiórki, do tego mają olbrzymią siłę. Ktokolwiek zbudował te maszyny, był geniuszem.

- To są cyborgi.

- Że co proszę?

- To nie roboty, tylko cyborgi. Mają w sobie ludzki mózg - odparł Richard stłumionym głosem.

- A niby jak to się tam znalazło?

- Nie wiemy.

- Cudownie, walczymy z maszyno-ludźmi - warknął Flik.

- Marw wspominał coś, że ci goście używają starożytnego pisma - wtrącił szybko dowódca. - Datował je na około sześć i pół tysiąca lat.

- To by mogło się zgadzać z tym co mówił Novix. Skamieniałe części czaszki i kręgosłupa też komputer datował na ten okres.

- Czym oni, do jasnej cholery, są?

- Nie mam pojęcia Al, ale ktokolwiek ich stworzył nie mógł mieć pokojowych zamiarów.

- Co teraz panie szefie? - dopytywał się Rovikol.

- Pozbądźcie się tego wraku czym prędzej. Przygotować całą flotę, za cztery godziny ruszamy na Danar. Kapitanie Zorix.

- Słucham panie Gambler?

- Dostanie pan ode mnie jeden z naszych krążowników. Proszę na niego przenieść całą swoją załogę, przyda się każdy doświadczony dowódca.

- Dziękuję. Czuję się zobowiązany do...

- Daruj sobie pan te wasze wojskowe przysięgi. Zresztą ja go panu tylko pożyczam - dodał po chwili z uśmiechem Richard. - Alan skontaktuj się z Ambim i dowiedz czy wyrobią się w godzinę z naprawą waszego cudeńka. Jeśli nie to weź kogo chcesz z swoich i zapakujcie się na mój okręt. Dołączycie do moich szturmowców.

- Wolałbym na swoim okręcie. Pewniej się tam czuję niż za sterami myśliwca.

- Jakiś ty się wygodny zrobił - odparł uszczypliwie Richard. - Lepiej wydawać rozkazy niż samemu tyłek narażać.

- Coś w tym guście - odparował Alan i poszedł do przyściennego telekomu.

***

- Nie da rady szefie, choćbyśmy stanęli na głowie.

- Jesteś pewien Taco?

- Dopiero co silnik wstawiliśmy, trzeba jeszcze go sprawdzić, przemontować, dać osłony...

- Dobra, dobra, nie rób mi tu wyliczanki. Ile czasu wam jeszcze to zajmie?

- Siedem godzin tak aby latał, dziesięć do dwunastu na wszystkie naprawy.

- Tyle nie mamy - stwierdził Alan ponuro.

- Nic na to nie poradzę. To delikatna robota.

- Trudno, więc dołączymy do oddziałów Richarda. Pogadaj z Ambim kogo potrzebuje, reszta pakuje się i za godzinę melduje w głównym hangarze.

- O.K.

            Taco przerwał połączenie i szybkim krokiem ruszył przez magazyn w kierunku hali remontowej. Ledwo przeszedł kilka kroków, gdy do jego uszu dotarł cichy szloch. Zatrzymał się na chwilę w miejscu, nasłuchując, po czym ruszył cicho przed siebie. Chwilę potem zobaczył samotną kobiecą postać, siedzącą skuloną na jakiś stalowych skrzyniach. Twarz przesłonięta, przez długie ciemne włosy, ukryta była między kolanami, a ręce kurczowo oplatały nogi. Zbliżył się do dziewczyny i lekko położył dłoń na jej ramieniu.

             Weronika podniosła błyskawicznie głowę, wpatrując się w niego mokrymi od łez oczami.

- Mała co się dzieje? Czemu płaczesz? - pilot podszedł do dziewczyny, a kiedy usiadł koło niej, ta zarzuciła mu ręce na szyję z głośnym szlochem. - Spokojnie już, powiesz mi co się dzieje? Wiem że mamy ciężkie czasy, ale...

- To nie to - wybąkała dziewczyna po przez łzy, tuląc się do brudnej koszuli mężczyzny.

- A więc o co chodzi.

- O... o to... - urwała, po czym odepchnęła się od Taco, spoglądając mu przenikliwie w oczy. - Chodzi o to, że jestem niczyja.

- Jak to niczyja? A Kate czy twój ojciec to niby kim są dla ciebie.

- On nie jest moim ojcem a ona mą siostrą. Przygarnęli mnie.

- Przecież to nic złego, zresztą Ambi traktuje cię jak rodzoną córkę...

- Bo chce zagłuszyć swoje poczucie winy!!! - wykrzyczała niespodziewanie Weronika, tak że Taco przerwał w pół zdania. - Przygarnął mnie z litości!

- Kto ci takich bzdur naopowiadał?

- On sam.

- Jakoś ciężko mi w to uwierzyć.

- Usłyszałam jak... jak rozmawiał o tym z Novixem, nie zauważyli mnie.

- Podsłuchiwałaś?

- Nie! Ja tam tylko byłam przypadkiem i usłyszałam jak rozmawiają o śmierci moich rodziców, że mnie wziął z litości, bo nie mógł sobie wybaczyć, że zginęli przez niego i...

- Aaa... to o to chodzi - Taco wypowiedział te słowa tonem detektywa, który rozwiązał właśnie wielką zagadkę kryminalną. - Chyba źle zrozumiałaś swego ojca, nie to miał na myśli.

- On nie jest moim ojcem - oburzyła się dziewczyna.

- Tylko z punktu medycznego. Oficjalnie jest twoim pełnoprawnym opiekunem i ojcem.

- Kłamstwa, same kłamstwa. Wszyscy tu wszystko wiedzą tylko mnie się okłamuje i nie mówi prawdy - Weronika niemal wykrzykiwała te słowa waląc pięścią w metalową obudowę skrzyni na której siedziała.

- Zapomniałaś jeszcze o Kate - wtrącił z ironią Taco. - Ona też nie zna prawdy.

- Ona się nie liczy. To ja straciłam tam rodziców...

- A ona matkę - przerwał jej ostrym tonem. - Nie poznaję cię, nigdy nie traciłaś zimnej krwi. Choć tym razem masz prawo do tego aby obwiniać o wszystko cały świat.

- Ja chcę tylko dowiedzieć co się naprawdę stało - dziewczyna przysunęła się do przyjaciela i złapała go za ręce, ściskając mocno. - Proszę powiedz mi dlaczego mnie przygarnięto, co się wtedy wydarzyło - wpatrywała się przez chwilę w swego rozmówce, a łzy płynęły jej po policzkach. - Tylko powiedz.

- Lepiej będzie jak Ambi sam ci to powie - odparł Taco ocierając jej łzy policzków. - Mnie wtedy tam nie było... na moje szczęście, bo inaczej byłbym już martwy.

- Nie rozumiem - Weronika była zupełnie zaskoczona.

- Miałem pilotować samolot, którym lecieli twoi rodzice i żona Ambiego. Ja i Novix - odparł z lekkim uśmiechem.

             Dziewczyna wpatrywała się oniemiałym wzrokiem w mężczyznę jeszcze przez dłuższą chwilę. Kiedy ten wstał i ruszył w kierunku wyjścia, Weronika powoli zeszła z skrzyni, po czym dołączyła do przyjaciela i razem udali się do hangaru.

SYSTEM SOXIA-9

KOLVIRSKI OKRĘT RADAROWY XC-903

PERYFERIA SYSTEMU PLANETARNEGO

DO GODZINY ZERO POZOSTAŁO 12 GODZIN  59 MINUT

            Francis Lokx wyszedł z dyżurki i oparł się plecami o ścianę. Jego ciemne oczy były głęboko zapadnięte, a biała skóra dużo bledsza niż u przeciętnego kolvirczyka. Wziął kilka głębszych wdechów i słysząc zbliżające się kroki, wstał chowając pospiesznie do kieszeni fiolkę z czerwonymi pigułkami.

- Dzień dobry panie kapitanie. Lepiej się pan już czuje? - spytał niski ovianin, z naszywkami mata na ramionach koszuli. - Wygląda pan nadal trochę kiepsko, sir.

- Nic mi nie jest Zov. To tylko lekkie przemęczenie, nasz lekarz już postawił mnie na nogi.

- Fakt, że cudotwórca z niego. W takim razie wracam do swoich obowiązków, sir - mat zasalutował i odszedł.

            Kiedy tylko jego kroki ucichły, Lokx rzucił się pędem do najbliższej toalety i tam zwymiotował. Gdy bóle w brzuchu zaczęły ustępować, przepłukał usta, przemył twarz i drżącą dłonią wyjął pomarańczową fiolkę, którą ukradkiem zabrał z pokoju doktora Filiana ich okrętowego medyka. Wyjął drążącymi palcami trzy czerwone pigułki i szybko włożył do ust. Kiedy je rozgryzł, przez chwilę na jego twarzy pojawił się grymas odrazy, który szybko przeszedł w błogie zadowolenie. Oparł się o zlew i trwał tak chwilę w błogim otępieniu. W końcu przepłukał jeszcze raz usta i spojrzał w swe zniszczone odbicie.

            Kiedyś był bardzo przystojnym mężczyzną, za którym szalały niemal wszystkie kobiety. Nie tylko kolvirskie, ale również ludzkie czy oviańskie. Teraz bardziej przypominał emerytowaną śmierć niż czterdziestoletniego kapitana sił zwiadowczych Królewskiej Marynarki Kolvirskiej. Zapadłe czarne oczy, niemal kredowo biała skóra, ciasno opinająca mu czaszkę, ledwo różowawe, wąskie usta i paskudne oparzenie, w miejscu gdzie kiedyś miał prawe ucho. Pamiątka po pożarze trałowca. Aby uśmierzyć ból brał silne środki przeciw bólowe najpierw z morfiną, potem heroina, a na końcu z kokainą. Wiedział jak ten narkotyk wyniszcza jego ciało, ale już nie umiał z niego zrezygnować. Ból był zbyt silny.

             Spojrzał na pomarańczową fiolkę. Dłoń mu już nie drgała. Xalius był lekiem przeciwbólowym z domieszką kokainy, który stosowano w wyjątkowych przypadkach. Normalnie dawka którą zażył powaliłaby rosłego varianina w kwiecie wieku, a co tu dopiero mówić o drobnym, wyniszczonym przez leki kapitanie Lokxsie. Mimo to, on czuł się jak nowo narodzony. Wiedział, że za kilka godzin będzie musiał wziąć nową dawkę i ta myśl nie sprawiała mu przyjemności, ale było mu to zgoła obojętne. Nie chciał tylko nawrotu bólu.

             Kolvirczyk ponownie przemył twarz wodą, upewnił się po raz kolejny, że pigułki ma cały czas pod ręką i wyszedł swobodnym krokiem z toalety. Gdy przybył na mostek, jego pierwszy oficer przyjrzał mu się podejrzliwie, ale nic nie powiedział.

- Proszę o raport panie Tolkz - odparł siadając w swym fotelu i zapinając pasy bezpieczeństwa, mimo iż stali w miejscu.

- Niczego nie znaleźliśmy. Żadnych oznak ruchu przeciwnika.

- A nasi?

- Wszystkie nasze jednostki są już na orbicie Danaru, sir.

- Dobrze. Musimy szukać dalej - Francis wziął głębszy wdech i poczuł jak na czoło wstępuje mu zimny pot. - W którym sektorze jesteśmy?

- Sir, może powinien iść pan do doktora Filiana, aby pana zbadał.

- Właśnie od niego wracam, nic mi nie jest - pospiesznie zapewnił dowódca. - To jaki to sektor?

- ER-dziewięć, przelatujemy koło planety Aldewar - zameldował pierwszy, wiedząc że przełożony kłamie. Rozmawiał z Filianem pięć minut temu na mostku.

- W takim razie robimy nawrót do węzła skokowego do Davil i szukamy dalej.

- Tak jest, sir - odparł Tolkz posłusznie - Sternik! Kurs dwa-pięć-jeden, punkt docelowy węzeł skokowy do systemu Davil. Szukać dalej śladów wroga.

- Zrozumiałem i zmieniam kurs na dwa-pięć-jeden. Zwrot na mój sygnał.

            Potężny okręt powoli dokonał nawrotu, na tle błękitnego słońca Soxia-9. Po chwili z sześciu wielkich dysz buchnął jaskrawy, czerwony płomień i okręt poszybował w kosmicznej przestrzeni.

SYSTEM SOXIA-9

HORIOŃSKI OKRĘT RADAROWY DALEKIEGO ZASIĘGU KLASY 'KOSOR'

SEKTOR 10, OKOLICE PLANETY XONON

DO GODZINY ZERO POZOSTAŁO 12 GODZIN I 50 MINUT

 

- Gdzie oni są? - dowódca masywnego okrętu radarowego, ochrzczonego imieniem "Samzo" patrzył ponuro na pusty ekran radaru. Od kilku godzin przeczesywali Soxię-9 w poszukiwaniu wroga, który wedle wywiadu kontrolował ów system. Szukali w każdym dostępnym miejscu, przeskakując co jakiś czas tunelem podprzestrzennym od planety do planety. Skanowali powierzchnie planet i ich księżyc, pola asteroid, zniszczone kolonie. Wszystko na marne. Niszczyciele po prostu znikli.

- Sir, może po prostu przeskoczyliśmy nad nimi - zaproponował pierwszy oficer.

- Coalio, masz mnie za kretyna? Od niemal czterech godzin skaczemy z miejsca na miejsce tak jak jedenaście innych okrętów w tym systemie. I ja mam uwierzyć, że za każdym razem się z nimi mijamy?

- W sumie...

- W sumie to jesteśmy w dupie - warknął horiończyk i usiadł w swym fotelu kapitańskim. - Raport proszę, panie Coalio.

- Tak jest, sir - pierwszy szybko zaczął przebierać w raportach i po chwili trzymając w każdej z czterech rąk kartkę, zwrócił się do dowódcy. - Wszyscy meldują to samo, brak śladu aktywności wroga.

- Całą jedenastka?

- Ta, sir... nie chwileczkę - Coalio przestudiował jeszcze raz raporty. - Dwa okręty się nie zgłosiły. "Loco" i variański "Turrino".

- Gdzie raportowały się po raz ostatni? - kapitan poczuł dreszczyk emocji zmieszany z strachem.

- "Loco" godzinę temu, koło planety Vulcan. "Turrino" niecałe pół godziny i był wtedy niedaleko naszej obecnej pozycji.

- A dokładnie?

- Północna strona Xono, niedaleko jej pierwszego księżyca.

- Doskonale. Uruchomić napęd podprzestrzenny i wyjść zaraz za pierwszym księżycem tej planety. Jak już tam będziemy, przeskanować mi każdy pyłek.

- Tak jest, sir. Myśli pan, że coś znajdziemy?

- Oby.

 

SYSTEM BETA-PEGASUS

PLANETA PEGAS II

KONWÓJ VARIAŃSKI

DO GODZINY ZERO POZOSTAŁO 12 GODZIN I 30 MINUT

 

- Mówiłem, żeby pojechać inną drogą.

- A gdzie ty tu, ośle, widzisz jakąś drogę!?! - Sol zatoczył ręką spory łuk, ogarniając potężny kanion jaki się rozpościerał przed nimi.

- Gdybyś uważniej czytał mapę...

- W dupie z taka mapą. Wolę zwykły kompas, od tego elektronicznego szmelcu.

- Zauważ, że to nowo odkryta planeta kolonialna, więc dane nie są do końca kompletne - stwierdził sucho Ozi.

- Wiesz gdzie możesz sobie wsadzić te swoje dane?

- Trochę szacunku do starszego stopniem.

- A co? Zamkniesz mnie w karcerze, za brak drogi?

- Zamknę cię za bluzganie na przełożonego!

- Zamknąć się obaj! - ryknął Rivini na całe gardło tak, że obaj varianie podskoczyli. - Sol po pierwsze z szacunkiem do sierżanta. A ty Ozi zamiast ględzić znajdź mi jakąś trasę przez ten kanion.

- Wedle map radarowych, zrobionych jeszcze przed lądowaniem "Homara" na księżycu, ten kanion ma ponad dwieście kilometrów długości. Nie ma jak go ominąć.

- Cudownie - jęknął Sol.

- Przestań biadolić durni. Lepiej byś próbował pomóc znaleźć jakieś rozwiązanie - fuknął dowódca.

- Panowie... - rzuciła Vili, która wraz z Lidiszim, stałą na skraju kanionu.

- Nie teraz dziewczyno - warknął Rivini. - A może byśmy spróbowali zjechać na dół. Ozi są tu jakieś drogi czy szlaki?

- Wedle tego co mam na planach to nie. Pionowa skała w dół i nic poza tym. No nie licząc rzeki na samy dnie kanionu.

- Panowie!

- Powiedziałem nie teraz kobieto. My tu pracujemy.

- Przydały by nam się skrzydła - stwierdził Sol.

- Jak byś zapomniał wszystkie frachtowce szlag trafił, dlatego jedziemy.

- Przecież musi być jakiś sposób.

- Hej, ferajna! - krzyknęła na całe gardło Vili

- Przecież mówiłem... - zaczął zmęczonym tonem Rivini.

- A może byśmy pojechali mostem? - rzuciła szybko varianka, nim jej przerwano.

- Mostem?  Gdzie ty tu niby masz coś takiego dziewczyno - zaśmiał się Sol.

- Choćby tam - odparł Lidiszi który cały czas obserwował cos przez lornetkę.

- Bardzo zabawne - fuknął kierowca.

- Może i dla ciebie, ale mnie to bardzo intryguje - stwierdził Lidiszi i wyciągnął do Sola lornetkę. - Sami popatrzcie.

- W mordę - Ozi nie krył zdziwienia, tak samo jak inni obserwując potężną, zarośniętą gąszczem, konstrukcję. - Jak to tam się znalazło?

- Widocznie przed nami wysłali tu kilku inżynierów z pod szyldu 'Błyskawiczna złota rączka' którzy byli pracocholikami - zażartował Sol.

- Teraz akurat mało istotne jest to, kto to zbudował, tylko czy można po tym przejechać.

- Myślę, że tak majorze. Konstrukcja wydaje się być solidna - stwierdził Lidiszi. - Kamień, stal... może i stare, ale wyglądają na solidne.

- Ozi. Da rade tam dojechać?

- Bez większego problemu - odparł sierżant po chwili.

- W takim razie ruszamy. Panie Lidiszi, niech pan zrobi kilka zdjęć jak będziemy już na miejscu - poprosił major.

- Nie omieszkam, sir. Nie omieszkam.

SYSTEM DAVIL

ORBITA PLANETY DANAR

GŁÓWNA STOCZNIA REMONTOWO-ZBROJENIOWA ZJEDNOCZONYCH FLOT

GODZINA ZERO ZA 12 GODZIN I 02 MINUTY

            Otto Volik przywitał Odariona i Korvesa w głównym hangarze gdzie wylądował ich wahadłowiec. Po krótkiej wymianie stopni i uprzejmości, Odarion od razu przeszedł do meritum sprawy.

- Jak przebiega ewakuacja?

- Zakończyliśmy ją w siedemnastu procentach panie kontradmirale. Ewakuowaliśmy w pierwszej kolejności mniejsze placówki, gdyż wszystkie większe miasta są wstanie obronić się nawet przed zmasowanym atakiem powietrzno-lądowym.

- Śmiem w to wątpić kapitanie Volik. Nie twierdzę, że pańscy ludzie to ofermy, ale przejrzałem plany obronne miast i stwierdzam, że jakieś super fortyfikacje to, to nie są.

- Pan wybaczy admirale, ale te plany które pan widział są, jakby to ująć... nie uzupełnione.

- Co pan przez to rozumie? - spytał podejrzliwie Odarion wsiadając do windy.

- Cóż... - ovianin spuścił wzrok, skrobiąc butem podłogę. - Trochę je udoskonaliliśmy za plecami generalicji.

- Proszę kontynuować.

- No więc to był taki eksperyment, coś w stylu zabezpieczenia planety. Moi generałowie stwierdzili, że ówczesna obrona miast była za słaba jak na tak odległą swego czasu i dużą kolonię, więc ją wzmocniliśmy. Nie przedstawiono konsulatowi owego projektu, bo sądziliśmy że koszta zniechęcą senatorów do jego utworzenia, więc zrobiliśmy to sami po cichu. Skończyliśmy go parę lat temu.

- Rozumiem - odparł sucho Odarion.

- A jak sprawuje się ów projekt? - zagadnął pospiesznie Korves, aby rozładować sytuację.

- Wyśmienicie. Sami panowie mogą ocenić jego postęp - ożył od razu Otto.

- Nie omieszkamy tego zrobić - mruknął admirał wysiadając z windy. - Pan przodem kapitanie.

- Jak się nazywa ten wasz projekt? - spytał Azra.

- "Archanioł". W pełni oddaje tą nazwę, jedenaście lat zajęło nam wprowadzenie go w życie. To naprawdę cud techniki obronnej.

- A za czyje pieniądze? - dodał uszczypliwie Odarion.

- Wszystko było sponsorowane z prywatnych kieszeni generałów, firm handlowych i mojej własnej. Sami kolonizatorzy też się dorzucili, powstał nieoficjalny fundusz... - Otto zawahał się. - Może nie powinienem tego mówić.

- Ależ śmiało, skoro pan już zaczął - Odarion nie ukrywał złości.

- Obiecuję, że Naczelne Dowództwo nie pociągnie nikogo do odpowiedzialności karnej, kapitanie Volik - pospieszył Azra. - Prawda Wilhelmie?

- Niech będzie - fuknął, zgrzytając zębami Odarion. - A więc czym jest ten pański "Archanioł" i jak go zbudowaliście?

- Dziękuję panie admirale. A więc jak już wspomniałem wszystkie fundusze pozyskaliśmy drogą sponsoringu i prywaty, z dotacji wojskowych nie wzięliśmy ani platora. Większość części zakupiliśmy na czarnym rynku lub od handlarzy wędrownych, dość specyficznego pochodzenia. Nie wnikaliśmy jak realizowali nasze zamówienia.

- Cudownie, dofinansowywać piratów - skomentował ponuro Odarion.

- Tylko w niektórych sprawach. Rzeczy takie jak pancerze czy blachy do budowy osłon wieżyczek i murów pozyskaliśmy w drodze przetargu z złomowisk okrętów. Nawet nie wie pan ile tam się rzeczy marnuje.

- I wolałbym nie wiedzieć.

- Czyli ogólnie koszta chyba nie były za wysokie? - zagaił Korves widząc zmieszanie na twarzy Volika.

- Dużo mniejsze niż przewidywaliśmy na początku. A jakość i tak nie jest gorsza. Po konserwacji wręcz idealna, niemal nowa.

- A jak to działa?

- Każde większe miasto, w sumie trzysta dwanaście placówek, posiada podziemny podwójny mur, na którym są osadzone baterie działek laserowych i jonowych. Pod placami zamontowaliśmy różnego kalibru działa plazmowe i konwencjonalne oraz w kilku placówkach wyrzutnie pocisków orbitalnych. Każdy z rządowych budynków lub budynków służb miejskich jest wyposażony w obronę oraz tarcze energetyczne.

- Brzmi imponująco - przyznał Azra.

- To nie wszystko. Mamy własny plan rozmieszczania floty wojennej i drogi ewakuacji. Posiadamy w sumie dwadzieścia orbitalnych platform z pociskami do zwalczania krążowników, zaś na samej planecie jest ponad sto podziemnych lub podmorskich placówek z rakietami balistycznymi.

- I to wszystko z sobą współgra? - zapytał Odarion lekko sceptycznym tonem.

- Tak panie kontradmirale, bez ani jednego zgrzytu - odparł dumnie Otto wchodząc na mostek. - Przedstawiam porucznika Vox'a, mojego zastępcę i dobrego przyjaciela.

- Panie admirale - varianin wyprężył się salutując. - Witamy na "Frig".

- Jak przebiegają przygotowania do obrony? - spytał Volik.

- Prawie ukończone. Za godzinę wszystkie platformy orbitalne będą na swoich stanowiskach. Obrony miast już są prawie zakończone. Floty morskie rozstawione.

- A wyrzutnie?

- Wszystkie gotowe poza jedną.

- Którą?

- Sektor sto trzydziesty piąty w bazie arktycznej "Hostia". Mają zaczopowane główne przewody paliwowe do silosów. Zamarzły od środka, starają się je rozmrozić.

- A przewody awaryjne?

- Również zamarznięte, ale ponoć słabiej. Też nad nimi pracują.

- Wszystko działa bez zarzutu - ironizował Odarion.

- To drobna niedogodność, niedługo się z nią uporają - zapewnił szybko Vox.

- Oby. Ile czasu zostało do potencjalnego ataku?

- Dwanaście godzin, sir.

- W takim razie warto by było aby zapoznał nas pan szczegółowo z planami waszej obrony. Nie chciałbym wpakować moich okrętów na którąś z pańskich rakiet.

- Ależ oczywiście. Vox, przynieś plany - chwilę potem cała czwórka siedziała nad rozłożystymi niebiesko-białymi mapami, chłonąc każde słowo kapitana Volika.

PLANETA DANAR

SEKTOR 34

MIASTO SOLIFORNIA

- Panie pułkowniku! Panie pułkowniku, tutaj!

            Gorący wiatr przesycony drobniutkim piaskiem tłumił krzyk żołnierza. Pułkownik Jonasz Somarczyk dotarł w końcu do swego podopiecznego i obaj szybko schowali się w bunkrze. Zdjęli żółte od piasku kurtki i rzucili je w kąt.

- Kawy pułkowniku?

- Chętnie. Parszywa pogoda - mruknął i zasiadłszy za stołem na którym rozłożone były mapy miasta, zaczął je po raz kolejny tego dnia przeglądać.

- Jak długo może się jeszcze utrzymać ta burza?

- Nie wiem mały, w każdym razie utrudnia bardzo start frachtowcom z uciekinierami. Choć z drugiej strony zwiększa nasze szanse w walce z tymi maszynami.

- Proszę panie pułkowniku - odparł chłopak stawiając przed dowódcą duży, wojskowy kubek z czarnym płynem.

- Dziękuję. Masz może śmietankę?

- Niestety nie, sir.

- Trudno, obejdzie się. Podczas oblężenia na Kaliriadzie nie mieliśmy nawet gorącej wody do picia.

- Był tam pan? - zapytał młodzik, a oczy mu nagle zabłysły.

- Tak, niestety. Od samego początku oblężenia - odparł pułkownik nie przerywając studiowania planów. - Siedziałem tam od samego początku, prawie jaja sobie tam odmroziłem. I nie żeby to była metafora - dodał po chwili z uśmiechem.

- Naprawdę? - chłopak chłonął każde jego słowo z nieukrywaną fascynacją.

- Przesiedziałem tam z moimi chłopcami pięć miesięcy. Całe oblężenie planety. Wylądowaliśmy w rejonie Wąwozu Filiana, parszywe miejsce. Nawet Lodowe Pierścienie Ozyrysa są gościnniejsze. Mieliśmy bronić wejścia do wąwozu, cała akcja miała trwać góra dwa tygodnie, potem miało przybyć wsparcie. Wytrzymaliśmy tam trzy miesiące.

- Jest pan niezwykle odważny pułkowniku.

            Jonasz spojrzał zdawkowo na młodzika, wyprostował się w swoim krześle i spytał z nutką ironii.

- Ile masz lat?

- Dziewiętnaście, sir - chłopak poczuł się dziwnie, kiedy spojrzał w oczy swemu rozmówcy.

- Chcesz walczyć?

- Bardzo panie pułkowniku. Dlatego się zaciągnąłem, ale dotąd nie było okazji. Chciałem iść do lotnictwa, ale jestem za wysoki i mnie nie przyjęli.

- Aż tak ci zależy na medalach? Czy może chcesz po prostu się wykazać w walce?

- Chcę przynieść dumę mojej rodzinie. W domu zawsze byłem tym od sprzątania, ale teraz im pokażę co jestem wart - odparł z zapałem chłopak.

- Jak ci na imię mały?

- Adam Kolinson, sir

- Słuchaj Adam. Na Kaliriadzie wylądowałem z trzema tysiącami ludzi. Połowę zabiło zimno i głód, z reszty przeżyło stu dwunastu, włącznie ze mną. Dostaliśmy po Krzyżu Walecznym pierwszej klasy, a ja dodatkowo Lwie Serce, za utrzymanie oddziału i odparcie wroga. Jak myślisz co z nimi zrobiliśmy?

- Nie wiem, sir.

- Zostawiliśmy na tej planecie, w miejscu gdzie zginęli nasi przyjaciele. Do dziś nie tykam lodu. Do dziś co noc trzęsę się z zimna mimo iż w pokoju mam włączony ogrzewanie a na zewnątrz jest upał. Tego właśnie pragniesz?

- Nie, sir - chłopak spuścił wzrok.

- Jeśli czułeś się niedowartościowany w domu to największym wyczynem jaki osiągniesz, będzie jeśli do niego powrócisz żywy i zdrowy. Zdrowy również na umyśle.

- Tak jest sir.

- Obiecaj mi coś - odparł po chwili pułkownik wracając z powrotem do studiowania planów. - Obiecaj mi, że cokolwiek się wydarzy, jakikolwiek czeka nas koniec, nie zrobisz nic heroicznie głupiego.

- Ale...

- Żadnych "Ale". Masz się trzymać z tyłu i osłaniać frachtowce. Jeśli uda nam się odeprzeć atak, to nawet nie sięgniesz po broń i to będzie wtedy wielkie zwycięstwo.

- Panie pułkowniku...

- No więc?

- Obiecuję - wymamrotał Adam.

- Dobrze, trzymam cię za słowo, a teraz idź zaparzyć jeszcze trochę tej kawy.

- Panie pułkowniku? - zagaił po chwili wahania żołnierz.

- Tak?

- A jeśli oni się przedrą? To znaczy... pan ich nie da rady zatrzymać.

- To wtedy będziesz miał swoją małą bohaterską wojenkę - odparł posępnie Jonasz, patrząc przenikliwie chłopakowi w oczy.

PLANETA DANAR

SEKTOR 135

BAZA ARKTYCZNA "HOSTIA"

- No rzesz jasna cholera!!! Co za kupa pieprzonego złomu!

- Przekleństwa na nic się zdadzą mój drogi.

- Przestań się mądrzyć tylko przynieś tu palnik.

- Chcesz przyspawać te przewody czy jak?

- Chcę je ogrzać i roztopić lód. Myśl trochę kobieto.

- Palnikiem? To nie lepiej użyć grzejników paliwowych?

- Przestań się mądrzyć Doris tylko przynieś mi w końcu ten pieprzony palnik - warknął mechanik, ubrany w ocieplany, brązowy kombinezon polarny.

- Spokojnie, bez nerwów - odparła dziewczyna i zaczęła się wspinać po drabince.

- Tylko nie zapomnij podłączyć go do butli.

- Bardzo śmieszne - fuknęła i zniknęła za balustradą.

- Sierżancie Govin, jak tam prace nad odlodzeniem przewodów paliwowych? - rozległ się nagle twardy głos w radiu.

- Kiepsko. Udało mi się uwolnić z lodu jeden z przewodów i oczyścić cały korytarz, ale one są zaczopowane od środka. Nie da rady ich rozkręcić i wyłuskać lodu.

- Da pan radę uporać się z tym w dwie godziny?

- Wątpię. Ledwo mogę zedrzeć zewnętrzną skorupę, a co dopiero mówić tu o tym co mają w środku. Spróbuję roztopić lód palnikiem, ale przydałby się sprężony tlen.

- Rozumiem, dostanie pan co trzeba, tylko niech pan się pospieszy.

- Na rozkaz - mruknął Govin i się rozłączył. - "Niech się pan pospieszy." Łatwo powiedzieć frędzlowi jednemu. On nie odmraża sobie jaj w tej betonowej puszce... Chryste Panie!

- Wybacz kochanie - Doris zjechała po drabinie, z przewieszonym przez plecy dużym, stalowym palnikiem.

- Chcesz mnie zabić tym cholerstwem, wariatko!? - ryknął sierżant podnosząc drugi palnik, który omal nie spadł mu na głowę.

- Przecież powiedziałam że "Przepraszam".

- Wiesz gdzie możesz sobie to wsadzić.

- Przestań być ordynarny, to ci nie pasuje.

- Kobieta będzie mnie uczyć manier - fuknął Govin nakładając okulary polarne na oczy.

- Nie kobieta tylko żona mój drogi. I przestań już marudzić tyle. Nie znam drugiego tak narzekającego człowieka - po czym pocałowała go delikatnie w usta.

- Bo nie znasz moich braci i jesteś kolvirką.

- Jakieś nagłe uprzedzenia rasowe? Myślałam, że jesteś zadowolony z nocnych zabaw - odparła zadziornie.

- Bo jestem, tylko że twój gatunek za bardzo przypomina mi elfy i to nie tylko z wyglądu. Jeśli wiesz co mam na myśli.

- Ludzie i ich zabobonne legendy - westchnęła kobieta włączając palnik. - Chyba napiszę kiedyś o tym książkę.

- Bardzo śmieszne.

- Żebyś wiedział mój drogi, a teraz może zabierzemy się za swoją pracę, zanim generał Erin zadzwoni ze skargą.

- To pierwsza sensowna rzecz jaką dziś powiedziałaś.

- Uznaję to za komplement, kochanie.

 

PLANETA DANAR

SEKTOR 87

OŚRODEK ZDROWOTNY "VILIAN"

51 KM. NA PÓŁNOC OD MIASTA GORDOS

11 GODZIN 42 MINUTY DO GODZINY ZERO

- Nie mam jak zabrać stąd wszystkich.

- Przecież nie możemy zostawić dzieci - pielęgniarka była w szoku.

- Proszę zrozumieć, mam tylko pięć transportowców, reszta zbiera osadników z innych placówek. Zanim obrócę może już być za późno. Musicie iść pieszo.

- Ale to niemożliwe. Do miasta nie dostaniemy się w ciągu trzech godzin. To absurd poruczniku.

- Frank!

- Czego? - ovianin miał już dość całej tej ewakuacji. Od kilku godzin tylko musiał się tłumaczyć wszystkim, że muszą uciekać. Nie miał dość maszyn, a generalicja żądała od niego cudu.

- Rozmawiałem z porucznik Vijan. W ciągu dwóch godzin może tu dotrzeć z Gordos z swoim konwojem i zabrać ich stąd.

- Jesteś pewien?

- Tak. Wyprosiłem generała aby nam ich odstąpił. Muszą tylko dowieźć amunicję na wzgórze Zielonej Nadziei.

- Wyśmienicie. W takim razie załaduj na transportery tylu ilu się da. Dzieciaki i pozostali pojadą do miasta konwojem - Frank był uradowany, to była pierwsza dobra wiadomość jaką usłyszał tego dnia.

- Czyli nas stąd zabierzecie? - dopytywała się pielęgniarka z łzami w oczach, jakby bała się że to tylko sen.

- Tak proszę siostry, za dwie godziny przybędzie tu po was variański konwój opancerzony. Zabiorą was do miasta na lotnisko. Proszę przyszykować dzieci, mają zabrać z sobą absolutne minimum. Tylko podręczne rzeczy. Rozumiemy się?

- Całkowicie panie poruczniku.

PLANETA DANAR

SEKTOR 87

WZGÓRZE ZIELONEJ NADZIEI

KONWÓJ SD-24

             Konwój SD-24 był zwany potocznie "Czarnymi Aniołami". W jego skład wchodziło piętnaście pojazdów. Dziesięć potężnych, dwudziesto kołowych transportowców i pięć pojazdów osłonowych klasy "Skorpion". Były to silnie uzbrojone Humvee, z napędem na cztery koła, uzbrojone w lekki karabin maszynowy oraz lekkie działko plazmowe do zwalczania pojazdów. Mimo iż załoga składała się z samych variańczyków ich dowódcą od trzech lat była młoda kolvirka, której słuchali się jak przerażone dzieci. I o której krążyła cała seria sprośnych dowcipów.

- Pospieszcie się z tym rozładunkiem. Musimy zaraz ruszać.

- Oj szefowo, spokojnie, zdążymy - odparł luzackim tonem wysoki, muskularny, czerwony jaszczur. - Pewnie ta cała ewakuacja będzie guzik warta. Ja się na tym znam, mam szósty zmysł.

- Zamiast się mądrzyć Qiunt, mógłbyś ruszyć swą łaskawą dupę i mi pomóc - oburzył się inny variańczyk o pomarańczowej łusce.

- Przecież sam radzisz sobie świetnie. Po za tym to ty robisz za fizycznego, a ja za kierowcę.

- Bo za chwile będziesz robić za materiał na moją nową torebkę - warknęła kolvirka, biorąc jedną ze skrzyń z amunicją. - I to nie była metafora.

- Saro, a więc mimo przebywania w gronie samców, masz jeszcze kobiece odruchy.

- Chcesz zobaczyć mój kobiecy odruch na twoim pysku, Qiunt?

- Słodka jak zawsze - zironizował jaszczur pomagając przy przeładunku.

- Uważaj żebyś czasem od tego mdłości nie dostał.

- Ona jest cudowna, nieprawdaż Jaques? - stwierdził Qiunt, kiedy Sara zniknęła za drzwiami polowego magazynu.

- Kiedyś marnie na tym skończysz brachu.

- Czemu? Ja tylko pragnę rozgrzać jej lodowate serce.

- Będziesz tak dalej próbował przez kolejne trzy lata? - spytał sceptycznym tonem kompan wyładowując na wózek ostatnią skrzynkę.

- Miłość nie zna granic. Jest wieczna.

- Jasne, a ja jestem władcą przestworzy. Pakuj zad do wozu i dołączmy w końcu do reszty, bo za chwilę twoja miłość przerobi nas na rękawiczki.

- Nie mogłaby - zaśmiał się variańczyk, zatrzaskując za sobą opancerzone drzwi transportera i uruchamiając z hukiem potężny silnik. - Przecież ona ma serce anioła.

- Który lata z kosą i syczy jak żmija - skomentował kwaśno Jaques. - Kiedyś naprawdę się doigrasz i ona skopie ci dupsko.

- Już to widzę. To może mały zakład?

- O co?

- Że w ciągu miesiąca rozkocham w sobie tą kobietę.

- Nie wierzę że jesteś aż tak głupi, ale jak chcesz.

- Jeśli przegram, postawię ci flaszkę pięćdziesięciu letniej whisky.

- Stoi. W takim razie radziłbym ci już jej szukać i zakupić - odparł Jaques z nieukrywanym sarkazmem.

- Poczekaj a cuda zobaczysz. Kiedy moje płomienne serce przemówi do niej to cały lód w niej stopnieje jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

- Hej, "Płomienne chłopcze" - rozległ się niespodziewanie głos Sary w radiu. - Następnym razem sprawdź może czy ktoś cię nie słucha.

- O rzesz w mordę! - zaklął variańczyk, wciskając gwałtownie hamulec.

- W mordę to ty dostaniesz, jak tylko dojedziemy na miejsce. A teraz ruszcie swoje leniwe dupska i dołączcie do konwoju.

- Na rozkaz szefowo - odparł pospiesznie Jaques. - Myśmy tylko żartowali z tym zakładem.

- Chcesz usłyszeć co ja myślę o tych waszych żartach.

- Wolałbym nie.

- Też tak sądzę - warknęła Sara i rozłączyła się.

- Widzisz, mówiłem że ona mnie pragnie - zagaił szybko Qiunt.

- Jesteś totalnie szurnięty na umyśle - odparł uszczypliwie kompan, po czym dodał. - "Płomienny chłopcze".

             Variańczyk spojrzał spode łba na swego towarzysza. Po chwili dołączyli do konwoju i pędząc leśną drogą, spoglądali w milczeniu na sterczące na wzgórzu działa, błyszczące w promieniach słońca.

C.D.N. niebawem :)

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024

Ostatnio dodane