Opowiastki
Bohater
dodane 2007-05-09 12:49
Autor: Artur Tojza (Vermin)
Bohater
Czarny kabriolet mknął ciemnymi alejkami, skąpanymi w zimnym deszczu. Ulice były całkowicie opustoszałe. Zresztą nie było to niczym dziwnym o tej porze, w tej części miasta. Samochód przecinał wątłe smugi światła, rzucane przez latarnię, jedna za drugą. Młody mężczyzna, siedzący za kierownicą, spojrzał odruchowo w lusterko, kiedy dwa inne kabriolety wyjechały z bocznej uliczki. Z piskiem opon ruszyły za swą ofiarą, niczym wygłodniałe wilki. Chwilę potem dołączyły do nich jeszcze trzy inne samochody.
- Trzymaj się braciszku, już prawie jesteśmy w domu – powiedział młodzik do skulonego, obok niego na fotelu, mężczyzny.
Tamten tylko zacharczał, dławiąc się własną krwią. Dwa z ścigających samochodów, dogoniły kabriolet. Zaczęły uderzać w niego wściekle, chcąc za wszelką cenę strącić swą zwierzynę na bok, gdzie mogłyby ją dobić. Jednak młodzian nie należał do łatwych zdobyczy. Zręcznie odpierał ich ataki, odrzucając od siebie swych prześladowców.
W końcu oba samochody wzięły go w kleszcze, zaś z tylnich okien wychylili się mężczyźni z AK-47. Kierowca kabrioletu wcisnął hamulec, akurat w momencie gdy obaj mężczyźni otworzyli ogień. Łowcy ostrzelali się nawzajem, w efekcie czego jeden z samochodów wpadł w poślizg i stanął wzdłuż drogi. Młodzik nie pożałował swej furii, docisnął pedał gazu i z impetem uderzył w przeciwnika. Samochód, odrzucony siłą uderzenia, przekoziołkował się dwa razy i ostatecznie spoczął na mokrym chodniku.
Kabriolet skręcił błyskawicznie w zacienioną alejkę, pełną śmieci, nie bacząc na to co jest przed nim. Po chwili wyjechał prosto, naprzeciw miejskich doków. Staranował ogrodzenie i zniknął miedzy magazynami. Zatrzymał się pod jednym z niszczonych baraków, wyjął ze schowka berettę z zamontowanym do niej tłumikiem i wysiadł pospiesznie z samochodu. Ukrył broń na plecach, za paskiem od spodni, podszedł do bagażnika, gdzie miał schowanego Colta Comando. Przeładował karabin, wepchnął do kieszeni, skórzanej kurtki, trzy zapasowe magazynki i wyciągnąwszy rannego brata z wozu, ruszył z nim w kierunku pomostu.
- Jak się trzymasz braciszku? Zaraz będziemy bezpieczni, te ścierwa nas nie dostaną.
- Zimno... mi... – wyjąkał mężczyzna.
- To przez ten przeklęty deszcz, ale daje nam osłonę, więc nie jest taki zły.
- Hary...
- Tak?
- Zostaw mnie... ja mam... już... dość...
- Przestań mi tu chrzanić farmazony – fuknął Hary, sadzając brata pod ścianą baraku. – Wyjdziemy z tego obaj. Słyszysz mnie?
- Wiesz przecież...
- Powiedziałem, abyś się przymknął. Razem wdepnęliśmy w to gówno i razem z niego wyjdziemy. A teraz poczekaj tu na mnie chwilkę, sprawdzę czy nasza łódź już jest.
Ranny brat próbował coś jeszcze powiedzieć, ale nie zdążył. Hary zniknął w strugach deszczu, zostawiając go schowanego za skrzyniami. Pobiegł w kierunku przystani jachtowej, cały czas, bacznie rozglądając się dookoła. Deszcze był teraz dla niego zarówno wrogiem, jak i przyjacielem. Dawał mu co prawda osłonę, ale jego wrogom również.
Przestał sobie w końcu zaprzątać tym głowę i znalazłszy odpowiedni numer pomostu, wbiegł na niego. „Królowa mórz” czekała na niego tam gdzie miała. Niewielki, biały jacht napędzany silnikiem, lub żaglem przy odpowiedniej pogodzie, kołysał się ponuro w wodnej zasłonie. Hary wszedł na pokład, sprawdził dokładnie czy wszystko jest na swoim miejscu, po czym zajrzał do sterówki.
Tak jak się umówił z swym dostawcą, w schowku była broń, którą od niego kupił wraz z łodzią. W magazynie żywność i leki, zbiorniki pełne. Ich klucz do wolności. Wymienił Colta Comando na AK-47 z schowka. Lubił tą broń o wiele bardziej, gdyż jak dotąd nigdy go nie zawiodła. Sprawdził magazynek, przewiesił przez ramię pasek z zapasowymi magazynkami, włączył silnik na cichy bieg i ruszył po brata.
Ledwo zszedł z pokładu rozległy się strzały z broni maszynowej, a nad głową przeleciały mu pociski. Padł plackiem na pomost, celując karabinem w zasłonę deszczu, ale nic nie zobaczył. Rozległ się kolejny huk, jednak tym razem Hary dostrzegł wyraźny błysk. Wystrzelił dwie krótkie serie w tamtą stronę i po chwili do jego uszu dobiegł jęk oraz plusk, wpadającego do wody ciała.
Jeden poszedł, pytanie polegało na tym ilu zostało. Odczekał chwilę, przebiegł kilka metrów i padł na deski pomostu, przywierając do nich. Sekundę potem rozległy się kolejne serie z karabinów maszynowych, ciężkiego kalibru. Pociski rozpruły w drzazgi, kadłub jachtu, za którym się schował. Hary nie czekając dłużej, puścił po jednej krótkiej serii w dwa punkty. Dobiegły go jęki konających ludzi, a zaraz potem ponownie rozgorzał potężny ostrzał.
Jedna z kul trafiła go w ramię i odrzuciła do tyłu. Wpadł do lodowatej wody, krztusząc się nią. Kolejne pociski uderzyły koło niego, więc młodzian szybko dał nurka w czarną toń. Popłynął pod pomost, wymierzył na oślep i wystrzelał cały magazynek. Dobiegł go stłumiony plusk i zobaczył w mętnym świetle, rzucanym przez jedyną latarnię, jak coś małego opada na dno zatoki. Wypłynął na powierzchnie, podpłynął do krawędzi pomostu i powoli się na niego wspiął.
Dwóch mężczyzn stało koło trzeciego, martwego kompana, przeczesując latarkami taflę zatoki. Hary przeładował cicho swą broń, wycelował i wystrzelił dwukrotnie. Oba pociski trafiły idealnie w cel, posyłając do Hadesu jego wrogów. Czując, że może być znacznie gorzej, pobiegł ile sił w nogach po brata. Kiedy przybył, na miejsce gdzie go zostawił, jego przeczucie się sprawdziło.
- A więc tu jesteś robaczku – zaśmiał się lodowato wysoki, barczysty mężczyzna, który trzymał brata Harego za włosy, mierząc Walterem PPK w jego skroń. – A już myślałem, że moi chłopcy pozbawili mnie całej przyjemności.
- Zostaw go Ross, albo...
- Albo co? Zastrzelisz mnie? Zdążę wpakować twemu kochanemu braciszkowi kulkę w jego pusty baniak, zanim podniesiesz broń. A tak skoro już o tym mowa, to wyrzuć tego gnata do zatoki – dodał rozbawionym tonem gangster.
- Pozwól nam odejść – odparł Hary, wyrzucając broń za siebie, która wpadła z pluskiem do wody. – Przecież w niczym już ci nie możemy zaszkodzić.
- Co prawda to prawda, ale jak wiesz twój braciszek ma u mnie spory dług, a ja bardzo nie lubię długów.
- Spłaciłem go, co do centa...
- A potem puściłeś moją fabrykę z dymem. To było naprawdę głupie posunięcie.
- Katowałeś tam dzieci – warknął Henry.
- Cóż, ktoś musiał pracować, a to byli najtańsi pracownicy na rynku.
- Chciałeś chyba powiedzieć, niewolnicy.
- To bardzo brzydkie słowo, tak samo jak morderstwo czy kradzież. Nie lubię ich – zaśmiał się Ross.
- Ale jakoś nagminnie je stosujesz.
- Stosowanie, a mówienie o nich, to dwie różne rzeczy. Ja wolę jak się mówi „wypadek” lub „pożyczka bez wiedzy właściciela”. Brzmi to o wiele lepiej, nie sądzisz.
- Wieśniacko i obłudnie jak dla mnie – parsknął Henry z pogardą.
- Ech, wy młodzi. Te wasze ideały o wolności i równości, chyba nigdy z tego nie wyrośniecie. Nuży mnie już ta rozmowa.
- Mnie też.
- No to chociaż w czymś na końcu się zgodziliśmy. Papa.
Ross wymierzył w młodzika i strzelił, ale ten w ostatniej chwili zdążył się uchylić do tyłu. Pocisk drasnął go tylko po policzku, pozostawiając na nim długą, czerwoną linię. Gangster zaklął pod nosem, wycelował ponownie, jednak Henry był szybszy. Wyszarpnął schowaną na plecach berettę i wystrzelił dwukrotnie. Obie kule trafiły mężczyznę w pierś, odrzucając do tyłu, na ścianę baraku. Ross osunął się powoli na ziemię, wypuszczając broń z ręki i patrząc oniemiałym wzrokiem na swego przeciwnika.
Henry podbiegł do brata, pomógł mu wstać i oprawszy go o siebie, ruszył w kierunku łodzi. Zatrzymał się po chwili, odwrócił do umierającego gangstera i posłał mu kulkę miedzy oczy. Wygrał, czuł to w całym ciele. Ledwo wszedł na pomost usłyszał za sobą okrzyk przerażenia i pisk opon. Oślepiło go jaskrawe, białe światło, poczuł jak coś metalowego uderzyło w niego z impetem i odrzuciło do tyłu. Bezładne ciało wpadło z głośnym pluskiem do wody. Henry widział jeszcze przez chwilę gromadzące się wokoło niego sylwetki ludzi, znikające powoli w mroku, aż w końcu cały świat stał się czarny.
Ludzie tłoczyli się koło martwego ciała chłopca, leżącego na jezdni w kałuży krwi. Kilka kobiet próbowało uspokoić swoje dzieci, które płakały. Jakiś policjant podbiegł do tłumku i zaczął wypytywać ludzi co się stało. Zauważywszy martwe ciało dwunastolatka , spytał o coś szybko, na co ludzie wskazali na wielką ciężarówką i siedzącego koło niej bladego mężczyznę.
Policjant podszedł do kierowcy, który trzęsącymi się rękoma próbował zapalić papierosa. Przykucnął koło niego, podał ogień i spytał:
- Jak to się stało?
- Jechałem, tak jak zwykle... miałem zielone... aż nagle ten chłopaczek wyskoczył mi pod... Ja go zabiłem!
- To nie pana wina.
- Ale Ja go zabiłem. Wcisnąłem hamulce... ale nie mogłem się już... po prostu nie mogłem... Boże, zabiłem dziecko.
Mężczyzna zaczął szlochać, skrywając twarz w dłoniach. Nawet nie poczuł, że papieros przypala mu rękę. Przyjechała karetka wraz z wozem policyjnym. Policjanci rozproszyli gapiów, dwóch sanitariuszy zabrało ciało dziecka i schowało je w czarnym worku. Ich kolega zajął się roztrzęsionym kierowcą ciężarówki, po czym podszedł do policjanta i podał mu jakiś komiks.
- Dzieciaka poniosła trochę wyobraźnia – stwierdził smutnym tonem. – Chciał być super gliną.
Funkcjonariusz spojrzał na pokrwawiony album i uśmiechnął się smutno. Włożył komiks do plastikowego worka i udał się do swego samochodu. Kolejny dzień w piekle, zebrał swe żniwo.