Proza poetycka
Sen Marzyciela
dodane 2007-05-09 02:24
Autor: Artur Tojza (Vermin)
Sen marzyciela
Budzę się i widzę dookoła mnie inny świat. Jakby nierealny, odległy, tajemniczy. Leżę na pachnącej, zielonej trawie, skąpany w blasku wiosennego słońca, które grzeje me niemal nagie ciało. Słyszę wokoło siebie wesołe śpiewy ptaków, poszukujących owoców pośród krzaków, jakiejś nieznanej mi rośliny. Drzewa luźno rozsiane po zielonym morzu traw, przypominają małe wysepki wystające dumnie z wody. Nieopodal mnie płynie leniwie srebrzysty potok, w którym pływają jakieś kolorowe ryby, wyskakujące od czasu do czasu z wody, by pochwycić przelatującą nad nimi muchę. Przy, brzegach potoku gromadzą się przepiękne łanie o złotych racicach wraz z potężnymi jeleniami, których złociste poroża błyszczą w blasku słońca.
Przyglądam się im z nieukrywanym zachwytem. Aż boję się ruszyć z miejsca, aby tylko ich nie spłoszyć. Aby móc nacieszyć jak najdłużej me oczy ich widokiem. Wtem dostrzegam, że ku nim zbliża się jakaś kobieta. Zwierzęta nie uciekają na jej widok, zamiast tego podchodzą do niej, dając się pogłaskać. Spoglądam na nią, nie będąc pewnym czy to co widzę to jawa czy sen. Oczy aż mnie bolą od blasku urody, jaki wokoło siebie owa niewiasta roztacza, a całe me ciało zamienia się niby w niematerialną mgłę.
Patrzę na jej smukłe, delikatne ciało, okryte jedynie zwiewną aksamitną szatą, utkaną jakby ze srebrnej pajęczyny. Na jej anielskie, nagie ramiona, po których błądzą długie, czarne niczym krucze pióra włosy, rozczesywane przez lekki wietrzyk. Smukłą dłonią gładzi grzbiet łani, przytulając do niej swe różowe policzki. Czarne niczym noc rzęsy okalają jej wielkie, mahoniowe oczy, w których odbija się złoty blask słońca.
Leżałem na trawie, nie mogąc oderwać wzroku od tego cudu natury, kiedy nagle nasze spojrzenia się spotkały. Sparaliżowało mnie. Nie wiedziałem co mam teraz zrobić. Czy wstać i podejść do niej, lub może uciec co sił w nogach. W końcu znajdowałem się w jej świecie. Chciałem wstać, lecz nie mogłem ruszyć się z miejsca, kiedy tak świdrowała mnie swoim spojrzeniem, zaglądając coraz głębiej w mą duszę.
Nie chciałem by to robiła, by widziała ból jaki chowałem od tylu lat w mym sercu. Bałem się, że zobaczy we mnie kogoś kim byłem kiedyś, że ujrzy we mnie potwora mającego satysfakcję z tego do czego go zmuszono. Moja dusza nie posiadała już odcienia niewinnej bieli lecz barwę szkarłatu, poprzeszywanego wszędzie krzykami tych, którzy ginęli wokoło mnie, gdy szedłem w bój. Nienawidzę siebie za to czym się stałem przez ostatnie lata, ale nie miałem wyboru. Musiałem to dalej ciągnąć, musiałem walczyć i zabijać by samemu nie zginąć. Oczami wyobraźni ponownie wróciłem do czasów bitew jakie rozegrałem, jak zawsze zresztą kiedy czuję się samotny i słaby.
A ona musiała wyczuć i zrozumieć ten ból jaki kryłem w sobie, bo poczułem nagle jak klęka koło mnie i muska swą delikatną niczym aksamit dłonią mą pooraną bliznami twarz. Jej dotyk był niczym lek, odganiał ode mnie strach i troski, ból oraz smutek, niepewność nadchodzącego dnia jak i rozgoryczenie porażki. Zastępował je błogim spokojem, radością chwili, lekkością ducha i wypełniał me serce żywym ogniem miłości.
Miłości której tak dawno nie zaznałem. Tak dawno, że już prawie zapomniałem co to znaczy kochać i być kochanym. A teraz ten ogień znowu zdawał się gościć w moim sercu. Narastał, wzmagał się, rosnąc z wielką, niepohamowaną siłą. Czułem, że dzięki niemu znowu mogę naprawdę żyć, znowu mogę odczuwać to co dobre, znowu będę mógł wyjść śmiało światu naprzeciw i nie zlęknę się wyzwań jakie mi postawi.
Spojrzałem na nią, a ona widząc w moich oczach powracające życie, chwyciła me dłonie i podniosła mnie. Staliśmy tak naprzeciw siebie, lustrując spojrzeniami swe serca i nie mówiąc nic. Bo po co mieliśmy coś mówić, skoro słowa były zbędne. Przytuliła się do mnie, rozgrzewając jeszcze mocniej ogień jaki zrodziła we mnie, a ja trzymając ją w swych objęciach, chłonąłem słodki zapach jej włosów, który mieszał się z zapachem traw. Wiatr otulił nas swym delikatnym oddechem, a słońce oświetlało nasze twarze, iskrząc nam w oczach milionami gwiazd.
Niesieni pieśnią wiatru przemierzaliśmy jej zielona krainę, sycąc swe umysły blaskiem swych oczu. Przeglądając się w zwierciadłach naszych dusz. Cały czas milczący, wpatrzeni w siebie, wsłuchani jedynie w głosy naszych serc. Ptaki lecące nad nami iskrzyły miliardami kolorowych świateł, które zalewały nasze twarze, a ich śpiew odbijał się echem po całej krainie. Strumień wił się niczym wstążka na wietrze, a kolorowe ryby pluskały się w jego srebrzystych wodach, wyskakując co chwilę ponad jego niespokojną taflę. Jelenie wraz z swymi łaniami szły wokoło nas zasłuchane w pieśń miłości, jaką grały nasze serca.
Spacerowaliśmy tak zagłębiając się coraz bardziej w zielony, pachnący las, aż doszliśmy do źródła strumienia. Do źródła naszego uczucia. Położyliśmy się koło srebrnego brzegu, czując woń kwiatów otaczających nas dookoła, a ona nagle zbliżyła swe czerwone usta do moich zniszczonych warg. Dotknęła ich delikatnie, niczym płatkami róży, a ja zacząłem czuć niewiarygodną lekkość w całym swym ciele. Rozum zniknął, pozostało jedynie uczucie miłości oraz namiętność. Tak wielka, że potrafiła przyćmić nawet złote słońce. Przestałem słyszeć, przestałem widzieć, przestałem myśleć, jedynie czułem jej słodycz i zatapiałem się w niej coraz bardziej. Poczułem jak nagle zaczynam unosić się w powietrzu, jak cały świat wiruje i zostaje przy mnie tylko Ona. Ona i jej słodki zapach róży.
Nagle znowu się budzę. Nie wiem ile spałem, nie wiem gdzie jestem. Nic nie widzę. Potem powoli czerń przesłaniająca mi oczy rozjaśnia się, dociera do mnie znajoma lodowata cisza, swąd spalenizny oraz niemy wiatr. Zimny niczym oddech samej śmierci. Przetarłem oczy aby w pełni odzyskać wzrok i wpatrzyłem się w znajomy szary sufit mego zniszczonego domu. Otaczał mnie znajomy chłód, wszędzie walające się śmieci, gruz i łuski po nabojach. Usiadłem na swym zniszczonym łóżku, rozglądając się tępym wzrokiem dookoła siebie. Karabin jak zwykle trzymałem w ręce, niczym drogocenny kwiat, który ratuje życie tym co na nie zasługują. Podarta wojskowa kurtka, leżała zwinięta na łóżku, robiąc za prowizoryczną poduszkę, a podziurawiony wojskowy koc leżał bezładnie na podłodze.
Dotarło w końcu do mnie, że znów jestem w swoim świecie. Tym zimnym brutalnym i zniszczonym przez chciwość. Przewiesiłem sobie karabin przez ramię i podszedłem do okna, w którym już od dawna brakowało szyb. Spojrzałem na swój zniszczony atomowym ogniem, post-nuklearny świat, na którego ruinach od lat walczyli pomiędzy sobą ci, co stworzyli to piekło. Nikt już pewnie nie wie od czego rozpoczęła się ta bezsensowna wojna, tak samo jak ja nie wiem po co jeszcze walczę. Dla kogo to robię. Czemu jeszcze żyję.
Omiotłem wzrokiem spalone ruiny mego dawnego miasta, skąpane w srebrzystym świetle księżyca, jakby mając nadzieję, że ponownie zobaczę jej twarz. Twarz po której pozostało wspomnienie tylko w mym umyśle. Twarz, która powraca do mnie jedynie we w snach.
Snach marzyciela.