radosci i troski jednego strusia
Nie mam chęci niczego nadrabiać...
dodane 2008-12-20 04:47
Pojutrze już czwarta niedziela adwentu, a ja czuję się, jakbym go wcale nie rozpoczęła. Jak na ironię, nawet codzienna Eucharystia przestała być codzienną, a moje plany pozostały w sferze planów... niezrealizowanych. A wszystko dlatego, że dobrała się do mnie jakaś wstrętna grypa. Dopóki trwała sesja, a do tego a to RCIA, a to polska szkoła, szpital, no i oczywiście własny dom i zobowiązania w parafii, sadziłam, że moje złe samopoczucie było wynikiem przemęczenia, niedosypiania, stresu, ale jakoś siłą woli trzymałam się do ub. soboty. Jeszcze w niedzielę rano zwlokłam się do kościoła i na tym skończyło się moje wojowanie, temperatura 38 – 39 stopni non-stop. Najgorsze jest to, że nic mi nie przechodzi, a w środę lecę do Calgary.
Tyle miałam planów na adwent, na grudzień, a zwłaszcza na ten mijający, wolny od zajęć na uczelni, wolny od pisania prac i od egzaminów tydzień i nic z tego nie wyszło. Może to i jakaś lekcja dla mnie, bo kiedy tylko pomyślę o tym, czego to miałam dokonać, niemalże góry przenosić i o tym, że już nawet byłam z siebie dumna w momencie planowania, od razu przed oczami zjawia mi się moja Mama. Na ile sięgam pamięcią, to cokolwiek planując, Mama zawsze zaczynała od słów: Jeśli Pan Bóg mi pozwoli, jeśli doczekam, jeśli dożyję, itp...
Zupełnie nowe jest dla mnie to, że wcale nie mam chęci niczego nadrabiać :(