radosci i troski jednego strusia
Marynarski kołnierzyk
dodane 2008-03-15 06:34
No i nareszcie odbył się nasz od dawna planowany niepokalański zjazd: Ewa ze Szwecji, Lodzia z Nowego Jorku, Grażyna, Basia i ja – można powiedzieć, miejscowe, bo cóż to jest 60 km, które z Grażyną musiałyśmy pokonać z Toronto do domu Basi. (Tu na marginesie taka uwaga: na 18 uczennic naszej klasy maturalnej aż 6 mieszka poza Polską.)
Spędziłyśmy ze sobą kilka wspaniałych dni. To jest fantastyczne móc się spotkać po latach, wielu, wielu latach z ludźmi, z którymi przeżyło się kawałek życia. A tak, przeżyło się, bo to nie tylko ta sama szkoła, ta sama klasa, każdego roku przygotowania do końcoworocznych egzaminów z języka polskiego, historii Polski i religii, ale również życie w internacie, wspólne posiłki, wspólne rekreacje, wycieczki, współna modlitwa w kaplicy, raz do roku rekolekcje przy całkowitym wyciszeniu, Eucharystia, wspólne zmaganie się z wieloma problemami, wspólne akcje i te bardzo pożyteczne dla naszego własnego dobra, dla dobra innych (np. paczki z żywnością dla głodujących dzieci hinduskich przesyłane na ręce polskich misjonarzy), ale również wspólne mniejsze i większe wykroczenia (niejednokrotnie zaplanowane) przeciw regulaminowi internackiemu :D, mniej lub bardziej szalone pomysły spędzające niekiedy siostrom, a i naszym rodzicom sen z powiek.
Cztery lata przeżyłyśmy pod jednym dachem, jak w rodzinie, a chociaż ubrane w granatowe mundurki z marynarskim kołnierzem lub w okresie wiosenno-jesiennym w szare sukienki z harcerskiego płótna z takim samym kołnierzykiem, to jednak nasze życie wcale nie było ani szare ani granatowe, o czym przypomniałyśmy sobie śpiewając po latach nasz szkolny hymn niemoralny:
„Hej, panienki posłuchajcie i gazetki poczytajcie, są tam wesołe nowinki, ej tam, wesołe nowinki, będzie pobór na dziewczynki.
A która nie będzie chciała, cekaem będzie dźwigała, a która nie ma ochoty, aj, nie ma ochoty, pójdzie z nami do piechoty.
Krzywe, rude i garbate powsadzamy na armatę, a gdzie będą twierdze puste, ej tam, twierdze puste, powsadzamy panny tłuste.
Gdy się o tym ksiądz dowiedział, na plebani nie usiedział. I przyleciał z takim planem, ej tam z takim planem, żeby zostać kapelanem.”
(Więcej zwrotek nie pamiętałyśmy.)
Po maturze jako studentka dość często zamiast na weekend do domu, jechałam do Sióstr. Nie ja jedna zresztą. Tak czułyśmy prawie wszystkie, tam był nasz drugi dom. Z wieloma dziewczynami spotkałam się niejednokrotnie. Z Grażyną np. spotykałyśmy się dość często, bo mieszkałyśmy w tym samym akademiku, Basia ok. roku od ukończenia przeze mnie studiów odwiedziła mnie kiedyś w domu moich rodziców, ale z Lodzią i z Ewą nie miałam okazji spotkać się od dnia matury. I tak sobie myślałam, jak to będzie. Co innego rozmowa telefoniczna, nawet co innego spotkanie po latach z Basią w ub. roku we wrześniu tylko we dwie, a zupełnie co innego takie spotkanie w grupie. Czy po tylu latach znajdziemy wspólny język, o czym będziemy rozmawiać, czy w ogóle uda nam się rozmawiać i to aż przez tyle dni, kiedy wyczerpią sie już wspomnienia?
No i muszę przyznać, że każda z nas była niesamowicie zaskoczona. Na wspomnienia czasu było niewiele, te pojawiały się jakby przy okazji. Bardziej skupiłyśmy się na tym, co wydarzyło się od momentu opuszczenia klasztoru, na naszych lotach, tych wyższych i tych całkiem przyziemnych, na naszym obecnym życiu, obecnych troskach, radościach, przeżyciach. I to właśnie było najwspanialsze. Po tylu latach potrafiłyśmy się rozumieć, umiałyśmy szczerze rozmawiać, bez upiększania, bez chęci wywarcia dobrego wrażenia, zaimponowania sobie na wzajem. Nieraz zakręciły nam się łzy w oczach i to wcale nie takie tylko sentymentalne, ale najprawdziwsze. Okazało się, że nadal jesteśmy sobie bardzo bliskie.
Ukoronowaniem naszego spotkania była wspólna Eucharystia w niedzielę wieczorem. Kiedy w końcu dotarłyśmy do odległego kościoła, w którym jako jedynym w okolicy spawowana była Msza św. wieczorna, wzięłyśmy do ręki lekcjonarze i zagłębiłyśmy się w rozważanie wprowadzające do liturgii piatej niedzieli Wielkiego Postu. Po chwili spojrzałyśmy na siebie ze zdumieniem, bo okazało się, że rozważanie było jakby streszczeniem i podsumowaniem tego, o czym rozmawiałyśmy przez dwa kolejne dni:
„Łazarzu, wyjdź na zewnątrz!” Głos Chrystusa rozbrzmiewa poprzez wieki i odbija się echem w ludzkim sercu: sercu omotanym wątpliwościami i negacją, struchlałym z rozpaczy i lęku. „Wyjdź na zewnątrz!” Wyjdź ze swego grobu strachu, swojej niewiary, bezsilności i izolacji. „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem.” Ten głos nieustannie rozbrzmiewa z coraz to większą mocą i wyrazistością. Autor Życia zamieszkuje w tych skołatanach sercach wyciszając i umacniając je. Nie ma się czego bać. Trzeba przekroczyć próg nadziei. Trzeba wejść na drogę światła wiary i pozwolić się objąć Bożej miłości...”
(Może w oryginale brzmi to lepiej:
"Lazarus, come out!" The voice of Christ rings out through the ages, echoing in the chambers of the human heart: a heart shrouded in doubt and denial, bound by despair and fear. "Come out!" Come out from the tomb of your fear, your unbelief, your powerlessness and your isolation. "I am the resurrection and the life." The voice resonates, growing persistent and clear. The Author of Life dwells within those darkened chambers calming, soothing, strengthening. There is nothing to fear! Cross the threshold of hope. Step into the light of faith and into the embrace of divine love."
Po Mszy poprosiłyśmy miejscowego księdza o błogosławieństwo i ku naszej radości, ksiadz nie odmówił nam. Ale ku naszemu zaskoczeniu ksiądz wybrał błogosławieństwo odpowiednie na zakończenie rekolekcji lub dni skupienia. Po powrocie do domu zgodnie stwierdziłyśmy, że ten zjazd był dla nas czasem rekolekcji, takich może nietypowych, ale wiele wnoszących do naszego życia.