Kiedyś, za moich czasów w szkolnym podręczniku była czytanka pod takim tytułem. Jej bohaterami były dzieci niewidome i głuche. Dziś jednak chciałabym opowiedzieć nie tyle może o dzieciach, lecz o nauczycielach dzieci upośledzonych.
Kiedyś, za moich czasów w szkolnym podręczniku była czytanka pod takim tytułem. Jej bohaterami były dzieci niewidome i głuche. Dziś jednak chciałabym opowiedzieć nie tyle może o dzieciach, lecz o nauczycielach dzieci upośledzonych.
Już samo określenie „upośledzony” tak jakoś negatywnie się kojarzy i chcąc nie chcąc sugeruje, że czegoś komuś brakuje… Gdyby jednak prześledzić nazewnictwo w dziedzinie pedagogiki specjalnej, dowiemy się, że wielu mądrych ludzi zastanawiało się nad tym, jak nazwać takie dzieci, żeby było jak najbardziej po ludzku i normalnie. I stąd mamy dzieci specjalnej troski, dzieci z deficytami, dzieci poniżej normy intelektualnej… I jeszcze pewnie wiele innych… Czy któreś z tych określeń jest lepsze od innych? Trudno powiedzieć. Ale nie to jest najważniejsze jak te dzieci nazwać. Najważniejsze jest to, że jak wszyscy mają prawo do życia! Te chore, o często zdeformowanych ciałach i nieładnych twarzach dzieci, które przez całe swe życie pozostaną dziećmi , bo ich umysł nigdy nie osiągnie poziomu rozwoju dorosłego człowieka… Mają prawo do godnego życia w którym najbardziej potrzebują miłości. Miłości mądrej , ofiarnej ale i wymagającej. Czy gdzieś taką miłość można znaleźć ? Owszem. Miałam to szczęście, że widziałam jej przykład. Gdzie? Tak się złożyło, że byłam na zajęciach w kilku szkołach specjalnych. Sposób , w jaki tam pracują nauczyciele ( i nie tylko nauczyciele) i zaangażowanie z jakim to robią wprawiłoby w zakłopotanie wielu z nas… Bo czyż nie miłość leży u źródła postępowania pani dyskretnie chowającej w rękawie bluzki wielkiego siniaka jako pamiątkę po pracy z 11 letnim autystą, który akurat tak zareagował na kolor jej ubrania? Czyż nie miłością jest ból kręgosłupa i kosmiczne zmęczenie po ćwiczeniach z ciężko upośledzonymi, których wiele razy trzeba było położyć, ponieść , przytrzymać… Czy nie miłością jest dziesiąty , setny, tysięczny może raz powtarzanie tych samych, naturalnie prostych dla zdrowych czynności, żeby takie chore dziecko mogło się … nauczyć siadać przy stole lub zapinać guziki? Czy to nie miłość pozwala słuchać niezrozumiałego bełkotu, krzyku lub dla odmiany nie do końca świadomie wypowiadanych przekleństw? I wreszcie czy to nie w imię miłości przyjmuje się bycie oplutym, wybrudzonym nie tylko resztkami jedzenia? I na koniec chyba najtrudniejsze… bo tylko miłość do tych dzieci pozwala na pozostawienie przed drzwiami szkoły wszystkich swoich własnych trosk, kłopotów, codziennych zmagań, od których przecież nikt z nas nie jest wolny… Bo nie wolno iść do takich dzieci z problemem wypisanym na twarzy … ponieważ one – lepiej niż najdoskonalszy psycholog wyczują człowieka, tylko interpretacja będzie inna – przyjmą wszystko do siebie ………. Tylko miłość daje siły do pracy, za którą nie usłyszą od większości wychowanków słowa dziękuję…….