Torturowanie kobiet?
dodane 2011-03-20 23:04
W stanie Texas przygotowywane jest prawo, zgodnie z którym każda kobieta chcąca dokonać aborcji, musi obowiązkowo przejść badanie USG. W czasie badania lekarz omawia stan rozwoju płodu, matka ogląda wykształcone narządy i słucha bicia serca dziecka. Potem ma 24 godziny na namysł, czy rzeczywiście chce usunąć ciążę.
Przeciwnicy tego pomysłu nazywają go "torturowaniem kobiet" (szczególnie, że te same procedury dotyczą kobiet, u których ciąża pochodzi z gwałtu lub kazirodztwa). Tak, to na pewno jest niesamowite obciążenie emocjonalne, z pewnością to badanie może rodzić poczucie winy. Jest wiele racji w tym, że kobieta zgwałcona - już raz tak bardzo skrzywdzona - jest w tym przypadku poddawana ogromnej presji. Ale czy mimo wszystko mamy zapomnieć o drugiej stronie problemu - o dziecku? Czasem bywa tak, że przed pierwszym ciążowym badaniem USG dziecko jest jeszcze abstrakcją. Obejrzenie paluszków płodu i uświadomienie sobie, że bije już jego serce, że całe ciało rozwija się i przygotowuje do życia poza macicą, może sprawić, że kobieta uświadomi sobie, na czym polega to, co nazywa się tak prosto "zabiegiem".
Czytałam przed chwilą list, w którym kobieta kilka tygodni po aborcji zapewnia, że czuje się dobrze i aborcja jest demonizowana, że to nic strasznego i nie ma się czego bać. Z listu aż bije uczucie ulgi - "nic mi się nie stało, przeżyłam, czuję się dobrze, żadnych powikłań". Świetnie, nikomu nie można życzyć komplikacji zdrowotnych. Kiedyś zaglądałam na jakąś stronę, na której kobiety wymieniały się informacjami o środkach aborcyjnych. Jeden z wymienianych tam leków podano mi w szpitalu przy poronieniu. Chciało mi się krzyczeć - "Nie róbcie tego! Nie wiecie, co będziecie przeżywać, jak to boli, jaki krwotok"... Więc dobrze przynajmniej, że u autorki listu nie było powikłań. Tylko zastanawiam się, dlaczego ta kobieta bała się przez cały czas wyłącznie o siebie, o własne zdrowie, własną psychikę... Dziecka, które samo na świat się nie prosiło, tu w ogóle nie ma. Ani się o nim nie mówi, ani (chyba?) nie myśli. Ważne przecież, że "JA czuję się dobrze".
Mam dwa wnioski końcowe:
(1) I tak ciągle nasze "ja"
jak się pchało, tak się pcha (ks. Jan Twardowski)
(2) Zastanawiające jest, dlaczego w amerykańskiej procedurze w ogóle nie ma mowy o ojcu. Jasne, że gwałciciela na USG wzywać nie ma sensu, ale w normalnych parach cała odpowiedzialność spada na kobietę, całe obciążenie psychiczne i fizyczne, i cale odium społeczne też. Mężczyzna jest nieobecny. Tak, wiem, że na to odpowiedź jest prosta - "to moja macica"... I w ten sposób wracamy do punktu (1).